Jest człowiekiem
wiary. Paradoksalnie, chętnie i biegle posługuje się intelektem. Ma mocny kręgosłup
ideowy i moralny. Jest sprawiedliwa. Nie sposób zepchnąć jej z drogi, którą sobie
upatrzyła i którą idzie. Nieco jowialna. Zawsze otwarta na drugiego człowieka.
Skąd się taka wzięła? Odpowiedzi na to pytanie próbuję szukać w jej biografii.
Urodziła się w Katowicach. Tu się uczyła. Tu zdobyła świadectwo
maturalne. Mówi o sobie: „jestem śląska dziouszka”. Studia ukończyła w
Warszawie, w roku 1970. Nie byle jakie studia: Wydział Fizyczny Uniwersytetu
Warszawskiego. Wróciła na Śląsk. Działała na rzecz młodzieży związanej ze
wspólnotą ekumeniczną w Taizé.
Organizowała pobyty młodych w Polsce. Wyjeżdżała do Francji. To chyba wtedy
nauczyła się biegle posługiwać językiem francuskim? Zrozumiała też lepiej, na
czym polega powszechność Kościoła. Katechizowała, również pod „ruską granicą”,
w bardzo trudnych warunkach bytowych. No i nadszedł kolejny zwrot: wyjazd do
Warszawy. Trafiła do SOS-u. Uczyła fizyki, potem także religii. I w jednym, i w
drugim przypadku była to praca u podstaw. Nie zanudzała teorią. Aktywizowała
uczniów. Zawsze gotowa do dyskusji, czy to na temat początku Wszechświata, czy to
na temat elektrowni atomowych. Dużo wymagała, ale była też skuteczna. Młodzi sami
układali zadania na sprawdziany. Stawiała im dużo dobrych ocen. Jako katechetka
postawiła na dialog. Sprawdziło się.
Po jakimś czasie zmieniła pracę. Zatrudniła się w XIX LO im. Powstańców Warszawy. Jak się jednak okazało, nie był to koniec jej przygody z SOS-em. Wróciła tu w roli dyrektora. Stało się to w roku 1994, w sytuacji dla Ośrodka bardzo trudnej. Od dwóch lat spora część kadry zajęta była raczej wewnętrznym konfliktem niż problemami młodzieży. Trzeba było ostudzić emocje i ustalić nowe priorytety. Ela, która już zdążyła zadomowić się u „Powstańców”, zaryzykowała i podjęła się tej misji. Natychmiast, z właściwą sobie werwą, przystąpiła do działania. A czasy szły nowe i trudne. W roku 1995 Kuratorium Oświaty przekształciło Szkolny Ośrodek Socjoterapii w Młodzieżowy Ośrodek Socjoterapii nr 1 „SOS”. Żelazna obręcz przepisów położyła kres twórczym poszukiwaniom. Skończył się pedagogiczny eksperyment. Pojawiły się za to pretensje do nowej dyrekcji, tak jakby ona była temu winna. Sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej, kiedy okazało się, że kuria warszawsko-praska odzyskała prawa do budynku, w którym działał do tej pory SOS. Mimo otwartości strony kościelnej, Kuratorium nie było zainteresowane rozmowami. Dalsze istnienie Ośrodka stanęło pod znakiem zapytania. Trzeba tu dodać, że mieszcząca się przy ulicy Grochowskiej 194/196 kamienica, zwana „albertyńską”, była dla sosersów miejscem kultowym.
Ela nie załamała rąk. Nagłaśniała, jak mogła,
problemy SOS-u w prasie i w radio. Okazało się zresztą, że wypada w mediach
rewelacyjnie. Wizytowała jakieś dziwne lokale, oceniając je pod kątem
przydatności dla SOS-u. Naciskała na urzędników. Jednak żadna z warszawskich gmin
nie była zainteresowana współpracą. Pewne nadzieje robiły nam Łomianki, ale
nie był to punkt dogodny dla dojeżdżających z różnych stron Warszawy uczniów.
Pojawiła się inna możliwość. W połowie lat 90. likwidowano w Warszawie działające
przy zespołach szkół bursy. I tak uwaga Eli skupiła się na budynku bursy
zespołu szkół budowalnych przy ulicy Rzymowskiego.
Dwie
pierwsze lokalizacje Ośrodka przyzwyczaiły jego pracowników i podopiecznych do
obcowania z architekturą przez duże A. Zarówno willa „Granzówka” przy ulicy Chełmżyńskiej,
wybudowana swego czasu według pomysłu Kazimierza Granzowa, jak i kamienica przy
ulicy Grochowskiej, zaprojektowana przez samego Stefana Szyllera, były
wprawdzie mocno zniszczone, zachowały jednak liczne ślady urody, którą tchnęli w
nie projektanci i budowniczowie. Budynek przy Rzymowskiego reprezentował
zupełnie inną jakość. Pomyślany jako standardowa budowla, wskutek nieudolnego
wykonania stał się smutnym wybrykiem turpizmu. Dodatkowo, w czasie burzliwych
przemian z przełomu lat 80. i 90. uległ kompletnej degradacji. Z jego elewacji
schodziła całymi płatami paskudna farba, ni to szara, ni to brunatna. Wąskie i
ciemne korytarze straszyły ułożonymi nierówno na podłodze płytkami PCV. Część
pomieszczeń była kompletnie zdewastowana. W dzisiejszym pokoju nauczycielskim -
wykorzystując brak szyb w oknach - zagnieździły się gołębie. Na trzecim,
najwyższym, piętrze budynku, funkcjonowała właściwa bursa szkolna. Wieczorami i
w nocy dochodziły stamtąd śpiewy i krzyki, przypominające całkiem nie-oświatowe
libacje. Podczas weekendów i ferii budynkiem rządziły rosyjskie wycieczki. Na
jednym z pięter działała wcześniej prywatna szkoła podstawowa. Aby uniknąć
kolizji, nieuniknionych w wąskich korytarzach i niebezpiecznych dla dzieci,
nauczyciele wymalowali na posadzce cały ciąg komunikacyjny ze skrzyżowaniami i
znakami drogowym, co miało dodatkowy walor edukacyjny. Obowiązywał oczywiście ruch
prawostronny. Było to nawet sympatyczne, ale pogłębiało groteskowość całej
sytuacji…
Pewnego chłodnego, jesiennego dnia 1996 roku pojawiliśmy się na Rzymowskiego po raz pierwszy. Przypominaliśmy jakichś repatriantów. Kilkoma ciężarówkami dowieźliśmy tu swój dobytek. Składały się nań: kilkadziesiąt zdezelowanych stolików-ławek, nieco więcej krzeseł, kilkanaście starych szaf, niewiele więcej regałów, kilka wersalek (sic!) i wątpliwej jakości sprzęt komputerowy. Znalazły się też meble o nieco wyższej jakości: kilka stylowych foteli i krzeseł, solidny, owalny stół (po kilku latach upomni się o niego właścicielka). Udało się też przewieźć do nowej siedziby potwornie ciężkie dębowe stoły i ławy, stanowiące swego czasu ozdobę szkolnego klubu w budynku przy Grochowskiej. Dodajmy do tego pamiątkowe zielone drzwi z malowidłem Lenina z irokezem na głowie i podrdzewiałą, czerwoną tablicę z nieaktualną już nazwą „Szkolny Ośrodek Socjoterapii”.
Reakcje
nowego otoczenia trudno nazwać przyjaznymi. W czasie jednego ze spotkań
roboczych dyrektor mieszczącego się na tym samym terenie zespołu szkół
zawodowych, poinformował Elę, że został zobowiązany przez swoją radę pedagogiczną
do wybudowania ogrodzenia o trzymetrowej wysokości, które oddzieliłoby od
siebie obie placówki. Narkomani z SOS-u mogliby przecież zagrozić niewinnej i
ściśle przestrzegającej savoir vivre’u młodzieży budowlanej!
To, że udało się nowy budynek oswoić i stopniowo zaadaptować do naszych potrzeb, było wielką zasługą dyrekcji. Wykonała w tej kwestii tytaniczną pracę.
Sytuacja
SOS-u stawała się coraz bardziej stabilna… Ela jest niespokojnym duchem. Był rok 1998. Rozwijała się koncepcja oświatowej reformy, a ona chciała mieć w niej swój
udział. Otrzymała propozycję objęcia departamentu w Ministerstwie Edukacji
Narodowej. Nie wahała się ani chwili. Zostawiła jednak Ośrodek w dobrych rękach
Grażyny Makowskiej, która była zresztą jej „odkryciem”. Nie działała w
ministerstwie zbyt długo. Nie miała w sobie niezbędnej w tego typu pracy
giętkości. Również w tej roli pozostała sobą, co nie zostało dobrze przyjęte. Znów
zmieniła pracę. Przez lata pilotowała unijne projekty młodzieżowej wymiany międzynarodowej. Trochę jeszcze uczyła. Tym razem w społecznej
Siedemnastce. Zachowała wielką życzliwość dla SOS-u i jego ludzi. I ja jestem
tej życzliwości beneficjentem. Ale nie dlatego piszę o Eli Jurdze. Mam
nadzieję, że wiecie dlaczego.
Wykorzystane w tym poście fotografie pochodzą z profilów fb Agnieszki Chmielewskiej, Jacka Wajszczaka oraz z innych zasobów Internetu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz