sobota, 24 października 2020

Żłobek - ważny temat

Jest rok 1999. Żary. Przystanek Woodstock. Iga patrzy na falującą przed estradą publiczność. Świat się przed nią otwiera. Nie tylko dlatego, że śpiewa razem z Jackiem Kleyffem w kultowej Orkiestrze Na Zdrowie. Od ponad roku ma szkołę, którą lubi i do której chętnie chodzi. W podstawówce była ambitną uczennicą. Dostała się do XI LO im. Mikołaja Reja. Nauka w „Reju” nie poszła tak, jak sobie to wyobrażała. Poddano ją silnej presji. Ze strachu nie była w stanie jeść. Zdarzało jej się zemdleć przed lekcją łaciny albo matematyki. Szkoła chętnie się jej pozbyła. Została edukacyjnym wyrzutkiem. I jako wyrzutek trafiła do SOS-u. Tu okazało się, że wychowawcy i nauczyciele chcą z nią rozmawiać, że jej opinie są dla nich ważne. Tu spotkała inspirującą polonistkę, Grażynę Bochenek. Tym razem uczyła się już dla siebie. Oczekiwania otoczenia przestały być aż tak istotne. Odżyła. Nabrała wiary w siebie. Czuje teraz, że szkoła to ważny temat i że ten temat może być treścią jej życia.

Przenieśmy się do roku 2020. Iga Kazimierczyk jest nauczycielką z tytułem doktora nauk pedagogicznych. Pracę doktorską poświęciła szkolnej nudzie. Zwróciła w niej uwagę na ciekawe zjawisko: wszyscy w szkole się nudzą, ale nikt nie chce do tego się przyznać.

- Doświadczenie nudy staje się szczególnie emocjonalnie i fizycznie trudne przez to, że nauczyciel ciągle gada. Dzieciaki nie mogą złapać własnych myśli. To się pojawiało w każdym wywiadzie: nauczyciel bez przerwy do nas mówi, pani ciągle nadaje, ciągle pisze. I oczywiście metody przekazywania wiedzy polegające na tym, że uczniom podaje się informacje, są w pewnym momencie nieskuteczne, bo tracimy koncentrację, ale to, że wciąż słychać czyjś głos i nic nie możemy z tym zrobić, nawet przez sekundę w ciszy pomyśleć - jest przytłaczające. (…)

- mówiła w wywiadzie udzielonym Katarzynie Przyborskiej z „Krytyki Politycznej.


- Kiedy pytałam uczniów: jaka lekcja byłaby dla nich interesująca, czego by chcieli - oni opowiadali o bardzo konkretnych sytuacjach, kiedy mogą pracować nad jakimś tematem swobodnie. Podkreślali, że chcą pracować, zaangażować się, ale chcą móc o tym np. pogadać z kolegą czy koleżanką. Wcale nie oczekują, żeby nauczycielki nie było w ogóle. Chcieliby za to, żeby usiadła i zwyczajnie porozmawiała z nimi, wytłumaczyła prostym językiem, o co w tych zagadnieniach chodzi, żeby im po prostu pomogła.

-wyjaśniała dziennikarce.

Uczestniczyła w tworzeniu koncepcji warszawskiego Muzeum Historii Żydów Polskich Polin. Ma też za sobą pracę w Kolegium Nauczycielskim i w Centrum Edukacji Obywatelskiej. Dyrektorowała w Zespole Szkół Laudera-Morasha. Prowadzi zajęcia dla studentów w Wydziale Pedagogicznym Uniwersytetu Warszawskiego. Ukończyła kurs trenerów organizacji pozarządowych. Specjalizuje się w szkoleniach z metody projektu, oceniania kształtującego i współpracy z rodzicami. Koordynuje cały szereg projektów edukacyjnych. Udostępnia materiały, pisze poradniki i scenariusze zajęć dla nauczycieli.

Jest prezeską powstałej w roku 2015 Fundacji „Przestrzeń dla edukacji”. Działalność fundacji opiera się na  założeniu, że edukacja to wspólne dobro uczniów, nauczycieli, rodziców, pracowników oświaty, ekspertów, specjalistów i nauczycieli akademickich. Fundacja wychodzi z mocnym przekazem na rzecz jak najszerszego włączenia każdej z tych grup w działania prowadzące do poprawy jakości polskiej szkoły. „Przestrzeń dla edukacji” zajmuje się też monitorowaniem zmian w oświacie pod kątem włączania w nie wszystkich zainteresowanych tą dziedziną życia. Organizuje seminaria, konferencje, warsztaty i cykle szkoleniowe, upowszechniające problematykę oświatową.

Wspomniany monitoring przyniósł Idze wiedzę o kondycji polskiej szkoły. W trakcie wdrażania reformy oświatowej z 2017 roku, patrząc na nią niezwykle krytycznie, zaangażowała się z w medialną debatę na jej temat. Działała z ogromną energią. Niemal codziennie pojawiała się w telewizji, klasycznej lub internetowej. Z czasem stała się głosem środowisk niechętnych reformie. Zaangażowanie w  tę dyskusję, pociągnęło za sobą jeszcze jedną aktywność: przyłączenie się do ruchu „Obywatele dla edukacji”.

Popularność, jaką zyskała, miała dla Igi też swoją cenę. Po pierwsze: z racji wyrazistych poglądów przysporzyła sobie wrogów. Po drugie: wchodząc w rolę ekspertki, musiała - chcąc nie chcąc - wypowiadać się w wielu kwestiach, stając się „dyżurną” ekspertką.

Całe szczęście (zwłaszcza dla dzieciaków), że działalność społeczna nie przeszkadza jej w codziennej praktyce pedagogicznej. Najchętniej zajmuje się edukacją żłobkową (to chyba nowe pojęcie?), przedszkolną i wczesnoszkolną. Wraz z gronem zaprzyjaźnionych osób powołała do życia dwie kameralne placówki opiekuńczo-wychowawcze: punkt dziennego opiekuna „Drejdel” (we współpracy z warszawską żydowską gminą wyznaniową) oraz żłobek „Piccoli ricci”.

U podstawy obu przedsięwzięć leży założenie, że wartościowa edukacja powinna mieć dobry początek już na etapie opieki nad małym dzieckiem. Wszystko zaczyna się w żłobku. Od dobrze zaplanowanej i prowadzonej edukacji na tym wczesnym etapie, zależy późniejszy sukces uczniów, mierzony nie ocenami, ale ich zadowoleniem z siebie i ze szkoły.

Tak sama pisze o swojej pracy w „Drejdlu”:

Jestem osobą, która stara się, aby „Drejdel” nieprzerwanie się kręcił, odpowiadam za sprawy formalne i finansowe. Jestem także drejdlowym pedagogiem, prowadzę konsultacje z rodzicami, obserwację dzieci, planuję indywidualnie adaptacje maluchów. Lubię pracę z ludźmi ale szczególnie z tymi najmniejszymi, bo nic nie cieszy tak, jak obserwacja i pomaganie w procesie rozwoju drugiego człowieka.

W „Piccoli ricci” realizuje bardzo podobne zadania.

 W jej pedagogicznej filozofii kluczowym procesem jest adaptacja. Jako pedagog, stara się nawiązać kontakt z dzieckiem, zachować wobec niego cierpliwość i obdarzyć je zaufaniem, pozwolić się mu „wygadać”. Rozłąka dziecka z rodzicami (uczestniczą w procesie adaptacji) przychodzi w momencie, gdy czuje się już ono bezpieczne. I to jest autentyczna adaptacja.

Pozostaje mieć nadzieję, że Iga spisze kiedyś swoją filozofię, że wykształci następców. Bo żłobek, w którym dzieci będą się czuły bezpieczne, będzie już innym żłobkiem. Bo szkoła, w której dzieci będą się czuły bezpieczne, będzie już inną szkołą. O niebo lepszą.


Fotografie zaczerpnąłem z zasobów Internetu.


sobota, 3 października 2020

Na kłopoty: Ela Jurga

Jest człowiekiem wiary. Paradoksalnie, chętnie i biegle posługuje się intelektem. Ma mocny kręgosłup ideowy i moralny. Jest sprawiedliwa. Nie sposób zepchnąć jej z drogi, którą sobie upatrzyła i którą idzie. Nieco jowialna. Zawsze otwarta na drugiego człowieka. Skąd się taka wzięła? Odpowiedzi na to pytanie próbuję szukać w jej biografii.  

Urodziła się w Katowicach. Tu się uczyła. Tu zdobyła świadectwo maturalne. Mówi o sobie: „jestem śląska dziouszka”. Studia ukończyła w Warszawie, w roku 1970. Nie byle jakie studia: Wydział Fizyczny Uniwersytetu Warszawskiego. Wróciła na Śląsk. Działała na rzecz młodzieży związanej ze wspólnotą ekumeniczną w Taizé. Organizowała pobyty młodych w Polsce. Wyjeżdżała do Francji. To chyba wtedy nauczyła się biegle posługiwać językiem francuskim? Zrozumiała też lepiej, na czym polega powszechność Kościoła. Katechizowała, również pod „ruską granicą”, w bardzo trudnych warunkach bytowych. No i nadszedł kolejny zwrot: wyjazd do Warszawy. Trafiła do SOS-u. Uczyła fizyki, potem także religii. I w jednym, i w drugim przypadku była to praca u podstaw. Nie zanudzała teorią. Aktywizowała uczniów. Zawsze gotowa do dyskusji, czy to na temat początku Wszechświata, czy to na temat elektrowni atomowych. Dużo wymagała, ale była też skuteczna. Młodzi sami układali zadania na sprawdziany. Stawiała im dużo dobrych ocen. Jako katechetka postawiła na dialog. Sprawdziło się.

Po jakimś czasie zmieniła pracę. Zatrudniła się w XIX LO im. Powstańców Warszawy. Jak się jednak okazało, nie był to koniec jej przygody z SOS-em. Wróciła tu w roli dyrektora. Stało się to w roku 1994, w sytuacji dla Ośrodka bardzo trudnej. Od dwóch lat spora część kadry zajęta była raczej wewnętrznym konfliktem niż problemami młodzieży. Trzeba było ostudzić emocje i ustalić nowe priorytety. Ela, która już zdążyła zadomowić się u „Powstańców”, zaryzykowała i podjęła się tej misji. Natychmiast, z właściwą sobie werwą, przystąpiła do działania. A czasy szły nowe i trudne. W roku 1995 Kuratorium Oświaty przekształciło Szkolny Ośrodek Socjoterapii w Młodzieżowy Ośrodek Socjoterapii nr 1 „SOS”. Żelazna obręcz przepisów położyła kres twórczym poszukiwaniom. Skończył się pedagogiczny eksperyment. Pojawiły się za to pretensje do nowej dyrekcji, tak jakby ona była temu winna. Sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej, kiedy okazało się, że kuria warszawsko-praska odzyskała prawa do budynku, w którym działał do tej pory SOS. Mimo otwartości strony kościelnej, Kuratorium nie było zainteresowane rozmowami. Dalsze istnienie Ośrodka stanęło pod znakiem zapytania. Trzeba tu dodać, że mieszcząca się przy ulicy Grochowskiej 194/196 kamienica, zwana „albertyńską”, była dla sosersów miejscem kultowym.  


Budynek przy Grochowskiej: Ela Jurga w otoczeniu sosersów.

Ela nie załamała rąk. Nagłaśniała, jak mogła, problemy SOS-u w prasie i w radio. Okazało się zresztą, że wypada w mediach rewelacyjnie. Wizytowała jakieś dziwne lokale, oceniając je pod kątem przydatności dla SOS-u. Naciskała na urzędników. Jednak żadna z warszawskich gmin nie była zainteresowana współpracą. Pewne nadzieje robiły nam Łomianki, ale nie był to punkt dogodny dla dojeżdżających z różnych stron Warszawy uczniów. Pojawiła się inna możliwość. W połowie lat 90. likwidowano w Warszawie działające przy zespołach szkół bursy. I tak uwaga Eli skupiła się na budynku bursy zespołu szkół budowalnych przy ulicy Rzymowskiego.

Dwie pierwsze lokalizacje Ośrodka przyzwyczaiły jego pracowników i podopiecznych do obcowania z architekturą przez duże A. Zarówno willa „Granzówka” przy ulicy Chełmżyńskiej, wybudowana swego czasu według pomysłu Kazimierza Granzowa, jak i kamienica przy ulicy Grochowskiej, zaprojektowana przez samego Stefana Szyllera, były wprawdzie mocno zniszczone, zachowały jednak liczne ślady urody, którą tchnęli w nie projektanci i budowniczowie. Budynek przy Rzymowskiego reprezentował zupełnie inną jakość. Pomyślany jako standardowa budowla, wskutek nieudolnego wykonania stał się smutnym wybrykiem turpizmu. Dodatkowo, w czasie burzliwych przemian z przełomu lat 80. i 90. uległ kompletnej degradacji. Z jego elewacji schodziła całymi płatami paskudna farba, ni to szara, ni to brunatna. Wąskie i ciemne korytarze straszyły ułożonymi nierówno na podłodze płytkami PCV. Część pomieszczeń była kompletnie zdewastowana. W dzisiejszym pokoju nauczycielskim - wykorzystując brak szyb w oknach - zagnieździły się gołębie. Na trzecim, najwyższym, piętrze budynku, funkcjonowała właściwa bursa szkolna. Wieczorami i w nocy dochodziły stamtąd śpiewy i krzyki, przypominające całkiem nie-oświatowe libacje. Podczas weekendów i ferii budynkiem rządziły rosyjskie wycieczki. Na jednym z pięter działała wcześniej prywatna szkoła podstawowa. Aby uniknąć kolizji, nieuniknionych w wąskich korytarzach i niebezpiecznych dla dzieci, nauczyciele wymalowali na posadzce cały ciąg komunikacyjny ze skrzyżowaniami i znakami drogowym, co miało dodatkowy walor edukacyjny. Obowiązywał oczywiście ruch prawostronny. Było to nawet sympatyczne, ale pogłębiało groteskowość całej sytuacji…

Pewnego chłodnego, jesiennego dnia 1996 roku pojawiliśmy się na Rzymowskiego po raz pierwszy. Przypominaliśmy jakichś repatriantów. Kilkoma ciężarówkami dowieźliśmy tu swój dobytek. Składały się nań: kilkadziesiąt zdezelowanych stolików-ławek, nieco więcej krzeseł, kilkanaście starych szaf, niewiele więcej regałów, kilka wersalek (sic!) i wątpliwej jakości sprzęt komputerowy. Znalazły się też meble o nieco wyższej jakości: kilka stylowych foteli i krzeseł, solidny, owalny stół (po kilku latach upomni się o niego właścicielka). Udało się też przewieźć do nowej siedziby potwornie ciężkie dębowe stoły i ławy, stanowiące swego czasu ozdobę szkolnego klubu w budynku przy Grochowskiej. Dodajmy do tego pamiątkowe zielone drzwi z malowidłem Lenina z irokezem na głowie i podrdzewiałą, czerwoną tablicę z nieaktualną już nazwą „Szkolny Ośrodek Socjoterapii”.


Wnętrze budynku przy Rzymowskiego: początki.

Reakcje nowego otoczenia trudno nazwać przyjaznymi. W czasie jednego ze spotkań roboczych dyrektor mieszczącego się na tym samym terenie zespołu szkół zawodowych, poinformował Elę, że został zobowiązany przez swoją radę pedagogiczną do wybudowania ogrodzenia o trzymetrowej wysokości, które oddzieliłoby od siebie obie placówki. Narkomani z SOS-u mogliby przecież zagrozić niewinnej i ściśle przestrzegającej savoir vivre’u młodzieży budowlanej!

To, że udało się nowy budynek oswoić i stopniowo zaadaptować do naszych potrzeb, było wielką zasługą dyrekcji. Wykonała w tej kwestii tytaniczną pracę. 

Budynek przy Rzymowskiego - dziesięć lat po jego przejęciu.

Sytuacja SOS-u stawała się coraz bardziej stabilna… Ela jest niespokojnym duchem. Był rok 1998. Rozwijała się koncepcja oświatowej reformy, a ona chciała mieć w niej swój udział. Otrzymała propozycję objęcia departamentu w Ministerstwie Edukacji Narodowej. Nie wahała się ani chwili. Zostawiła jednak Ośrodek w dobrych rękach Grażyny Makowskiej, która była zresztą jej „odkryciem”. Nie działała w ministerstwie zbyt długo. Nie miała w sobie niezbędnej w tego typu pracy giętkości. Również w tej roli pozostała sobą, co nie zostało dobrze przyjęte. Znów zmieniła pracę. Przez lata pilotowała unijne projekty młodzieżowej wymiany międzynarodowej. Trochę jeszcze uczyła. Tym razem w społecznej Siedemnastce. Zachowała wielką życzliwość dla SOS-u i jego ludzi. I ja jestem tej życzliwości beneficjentem. Ale nie dlatego piszę o Eli Jurdze. Mam nadzieję, że wiecie dlaczego.

Wykorzystane w tym poście fotografie pochodzą z profilów fb Agnieszki Chmielewskiej, Jacka Wajszczaka oraz z innych zasobów Internetu.