środa, 30 marca 2022

Być głosem i twarzą SOS-u

    Słysząc słowo „sekretarz”, przypominam sobie komunistycznych dygnitarzy, pozdrawiających z trybun wiwatujące tłumy. Zaś na dźwięk słowa „sekretarka”, moja wyobraźnia zwraca się w kierunku gwiazd kina erotycznego klasy B.

Pisząc o pracy sekretarza/sekretarki, warto pozbyć się tych skojarzeń. Warto podjąć wysiłek semantyczny. Warto wrócić do łaciny. A w łacinie „secretum” to tajemnica, coś oddzielonego lub poufnego. Idąc dalej, „secretarius” to osoba, której powierza się tajemnice (i której rad się słucha). Wszyscy wybitni władcy mieli swych zaufanych sekretarzy. W tej roli występowali czasem wielcy ludzie - można wspomnieć choćby Jana Długosza czy Jana Kochanowskiego. Zaufanie jest więc pierwszą składową zawodu sekretarza/sekretarki. A druga składowa? W XIX wieku pojawiło się i rosło stale zapotrzebowanie na pracowników zajmujących się organizacją i prowadzeniem niezbędnych dla funkcjonowania urzędów czy fabryk biur. Druga składowa: praca biurowa. Z czasem zdominowały ją kobiety. I tak jest do dziś.

Jedną z tych kobiet jest Bogusia Korol. Podjęła pracę w SOS-ie w późnym grocholicie, wykonywała ją przez całe rzymowiecze i kończyć ją będzie w pierwszym roku epoki różanej. Musiała przystosować się do wielu wariantów tej pracy: a to kołchoz na Grochowskiej (wszyscy pracownicy administracji i obsługi w jednym pomieszczeniu!), a to prymityw w przejętym przez SOS budynku na Rzymowskiego (ciasnota i brak biurowych mebli!) i wreszcie korporacyjny format pracy pod koniec spędzonego w tym budynku ćwierćwiecza (nowoczesne meble, komputery, recepcyjna lada). Sprawy biurowe pozostały oczywiście sprawami biurowymi: obsługa pracowników, rodziców i uczniów, kontakt z nadrzędnymi instancjami, dokumentacja, telefony, niezbędne pisma i sprawozdania. Ale w sferze gromadzenia danych i komunikacji nastąpiły rewolucyjne zmiany! I ten ciągły przyrost biurokracji (formularze, sprawozdania, sprawozdania, formularze)! Jak to wszystko ogarnąć? Bogusia z każdej biurokratycznej bitwy wychodziła zwycięsko. Ale ponosiła również koszty własne: nerwy, praca po godzinach, zmęczenie. Czy ktoś z Was słyszał, żeby na to narzekała?

Była przez te wszystkie lata głosem i twarzą SOS-u. Poszukujący z desperacją dla swych dzieci szkoły „ostatniej szansy” rodzice, domagający się zaginionych dokumentów „z Grochowskiej” absolwenci, zbierający materiały o SOS-ie dziennikarze, kontaktowali się z nią jako pierwszą. Jej kompetencja, spokój i życzliwość, tworzyły jakże ważne w tych kontaktach pierwsze wrażenie. To do niej trafiali przychodzący z pretensjami o sposób potraktowania swych dzieci rodzice. To ona wysłuchiwała cierpkich uwag zmuszonych do „odebrania papierów” uczniów.

SOS to prawdziwy kocioł: wszyscy chcą wszystkiego natychmiast. Do sekretariatu co chwila wchodzi ktoś, kto cały jest oczekiwaniem. Bogusia umiała stawać codziennie naprzeciw wszystkich tych oczekiwań.  

Czy dałoby się policzyć: ile odebrała telefonów, ile wysłała maili, ile razy przystawiła pieczątkę szkoły czy ośrodka do różnych dokumentów, ile przygotowała pism, ile wypełniła tabelek? Podejrzewam, że liczby byłyby porażające i wiele powiedziałyby o jej pracy. Wiem, nie ma tego rodzaju liczników; a szkoda… Wierzę jednak, że istnieje w jakimś nieznanym nam wymiarze archiwum, w którym wszystkie te czynności zostały odnotowane i zmagazynowane. Bo przecież każdą ludzką pracę trzeba zmierzyć i docenić. 

Nie wiem, czy Bogusia lubi być sekretarką. Nigdy nie odważyłem się jej o to zapytać. Może teraz, przeczytawszy tego posta, na to pytanie mi odpowie?  




Dziękuję Agacie Kalembie za pomoc w zgromadzeniu fotografii.
































niedziela, 20 marca 2022

Pontifex z Ochoty

Siedzę przed ekranem komputera i patrzę na niszczoną przez Rosjan Ukrainę. Myślę o Witku Dzięciołowskim. Dwie dekady temu Ukraina nie miała w Polsce zbyt wielu przyjaciół. Witek postanowił pracować nad zmianą „w tym temacie”. 

Urodził się w roku 1953. W wieku sześciu lat został mieszkańcem Ochoty. Uczył się w Szkole Podstawowej nr 173 przy ulicy Barskiej i w Liceum Ogólnokształcącym im. Tomasza Zana w Pruszkowie. Potem studiował historię w Uniwersytecie Warszawskim. W ramach studiów podyplomowych ukończył resocjalizację oraz studia nad samorządem i prawem lokalnym. W końcu lat 70. działał w grupie zapaleńców, którzy pracowali nad koncepcją Szkolnego Ośrodka Socjoterapii.

 Od roku 1981 uczył w SOS-ie historii. Nieszablonowo, w oparciu o własną, pełną anegdot wiedzę i oryginalne, aktywizujące uczniów pomysły. Mocno się angażował. Widać było, że historia jest jego pasją. Stał się postacią kultową. Trudno było zaliczyć u niego kurs historii, jeśli się nie wiedziało, gdzie leżą Inflanty czy Lotaryngia. Jego uczniowie nie czytali podręczników szkolnych. Zachęcał ich za to do lektury „Bożego igrzyska” Normana Daviesa. Potrafił analizować z nimi rachunki dworu francuskiego w czasach Ludwika XIV. Jedna z licznych legend na jego temat głosi, że malkontentowi, który twierdził, że uczyłby się jedynie historii alkoholu, zlecił w ramach zaliczenia historii wykonanie opracowania o konsumpcji napojów alkoholowych w przedrozbiorowej Rzeczpospolitej. Sosersi z tamtych czasów noszą w głowach jego opowieści. To on był nauczycielem wspominanego na tym blogu Arka Żołnierczyka.

 Uczył przez piętnaście lat. Przez trzy lata (1992-1995) pełnił funkcję dyrektora SOS-u. Mocno się angażował. Miał w głowie własną, otwartą na wyzwania nowych czasów, wizję tego miejsca. Potem - przez lata - edukował młodych w 25 Społecznym Liceum Ogólnokształcącym, utworzonym przez matematyczkę z SOS-u Marzenę Okońską.

Po przełomie 1989 pochłonęły go kolejne pasje. Już w roku 1990 włączył się aktywnie w działalność samorządową. Został radnym swojej ukochanej Ochoty. I tak przez kolejnych dwanaście lat. Po czteroletniej przerwie (2002-2006), którą wypełniła mu praca w Ośrodku Kultury Ochoty, znów pojawił się w samorządzie. Pracował i pracuje nietuzinkowo. Mocno się angażuje. Jak sam mówi: „stara się oglądać sprawy z innej strony niż formalno-urzędowa”. W latach 1994-2002 był przewodniczącym Komisji Kultury i Sportu.  Po 2006 roku również piastował tę funkcję. Zainicjował i wspierał jako opiekun jedyną wtedy w Warszawie Radę Młodzieży Szkół Średnich. Działała ona w latach 1996-2000. Dzięki doświadczeniom nabytym w SOS-ie nawiązywał świetny kontakt z młodzieżą. Chciał uczyć ich odpowiedzialności za miejsce swojej edukacji. Mieli okazję zarażać się jego społecznym entuzjazmem. Mimo, że rada od lat już nie działa, oświata na Ochocie jest oczkiem w jego głowie po dziś dzień. Przynajmniej dwukrotnie wykonywał obowiązki przewodniczącego Rady Dzielnicy.

Coraz częściej zerkał na wschód. Tam gdzie kiedyś funkcjonowały „kresy” Rzeczpospolitej, a teraz rodziło się niepodległe państwo ukraińskie. Z racji swej niekonwencjonalnej wiedzy historycznej i gawędziarskiej natury, był świetnie predysponowany do tego, żeby zawieźć młodych Polaków na te tereny i oprowadzić ich po Lwowie czy Stanisławowie (dziś: Iwano-Frankiwsk), żeby pokazać im mury Buczacza, Chocimia, Kamieńca Podolskiego czy Żwańca. - „Ich interesuje bardziej Zachód niż Wschód” - mówił w wywiadzie z 2010 roku - „Pomyślałem więc, że trzeba im pomóc ten Wschód zobaczyć, że może zorganizowanie wyjazdów edukacyjno-historycznych, plenerowych i szukanie tam partnerów, otworzy młodym ludziom oczy na naszego wschodniego sąsiada, na jego historię i kulturę”. Tak, na początku tego stulecia, narodził się jego projekt „Współpraca ze Wschodem - Ochota dla Tradycji”. Twórca projektu postawił sobie następujące cele:

  • upowszechnianie wiedzy o przeszłości wschodnich sąsiadów Polski
  • upowszechnianie wiedzy o współczesnym życiu i problemach wschodnich sąsiadów Polski
  • ukazanie roli kresów w historii i kulturze Polski
  • nawiązywanie współpracy pomiędzy podmiotami realizującymi zadania z zakresu oświaty, kultury i sportu, działającymi w Polsce i w krajach będących jej wschodnimi sąsiadami (w tym z organizacjami mniejszości polskiej).

W ślad za pierwotnym pomysłem poszły trwające przeszło dwie dekady niestrudzone działania: wyjazdy edukacyjno-historyczne, wyjazdy plenerowe, obustronne kontakty, współpraca instytucji kulturalnych oraz placówek szkolnych polskich i ukraińskich, wymiana młodzieży, działania pomocowe, inicjatywy sportowe. Na Ochocie nie ma chyba instytucji ani organizacji pozarządowej, która nie wzięłaby, choćby przez chwilę, udziału w tym projekcie.

Wizyty młodych Polaków w Ukrainie niosły ze sobą silne emocje: - „Wielkie wrażenie na polskiej młodzieży robi Cmentarz Orląt we Lwowie. Oni w Polsce już coś słyszeli, ale przeważnie nie bardzo wiedzą, o co chodzi. A przecież, nie chodzi o to, żeby ktoś im tłumaczył, że była wojna, jakieś grupy, oddziały, ktoś strzelał do siebie z karabinów, walczył o coś - o Polskę czy Ukrainę. Młodzi trochę inaczej te sprawy widzą. (…) Na tym cmentarzu można znaleźć jedną z wielu odpowiedzi na pytanie: dlaczego się jest Polakiem?”.


 

Najważniejsze były chyba jednak rozmowy, wspólne działania oraz próby zobaczenia i uwzględnienia perspektywy drugiej strony. Tysiące mieszkańców Ochoty (nie tylko młodzież) na własne oczy widziało Ukrainę i poznało jej problemy. Z kolei Iwano-Frankiwsk, Kamieniec Podolski i Lwów zapełniły się osobami i środowiskami, które poznały Warszawę i  przez lata utrzymywały kontakty z mieszkańcami Ochoty. To ogromny kapitał społeczny. W dzisiejszej sytuacji okazuje się on bezcenny. Bo warto budować mosty ponad granicami. To inwestycja, która, prędzej czy później, okazuje się niezbędna.


 Fotografie pochodzą z różnych zasobów Internetu, w tym z profilu fb Witka Dzięciołowskiego.