wtorek, 31 października 2023

Punk rock, neokatechumenat i konfesyjna konfekcja.

Czy to trzydzieści lat temu, kiedy widziałem go (w duecie z Mamajem) w materiale kręconym przez jakąś zachodnią telewizję, czy to dwa lata temu, kiedy oglądałem go w programie „Wierzę w Boga” w Telewizji Trwam, za każdym razem wydawał mi się człowiekiem dowcipnym, błyskotliwym i sympatycznym. A przecież w każdym z tych przypadków jego wygląd i słowa budziły skrajnie negatywne emocje, w pierwszym - ludzi uważających siebie za porządnych, w drugim - ludzi uważających siebie za postępowych.

Odtworzenie biografii Grzegorza Wacława „Dzikiego” nie jest łatwym zadaniem. W sieci aż roi się od opowieści o jego nawróceniu, wzorowanych na rozmowie, którą przeprowadził z nim i zamieścił w 1997 roku w kultowej książce „Radykalni” Marcin Jakimowicz. Część z tych opowieści są to świadectwa samego Grzegorza, wypowiedziane bądź zapisane w różnych mediach katolickich.

Urodził się w roku 1970. Nie potrafił pogodzić się z nieobecnością ojca, który pracował na międzynarodowych kontraktach i z konformizmem matki (tak ją wtedy postrzegał). W wieku 12 lat trafił na koncert punkowego „Deutera”. Przeżył szok, który zmienił całe jego życie. Zafascynował go dynamizm i wyzywający styl bycia punkowców. Stał się jednym z nich. Glany, irokez (w 1993 roku chyba jednak dredy?), starcia ze skinami. Chlał i ćpał. Gdzieś po drodze zdarzyła mu się edukacja w SOS (chyba nie miała dla niego wielkiego znaczenia, raczej o niej nie wspomina). Poznał Tomasza Budzyńskiego „Budzego”. Został technicznym punkowej „Armii”.

„Budzy” nawrócił się jako pierwszy w tym środowisku. Spektakularnie, podczas koncertu. Powierzył publiczność Jezusowi Chrystusowi. Został zwyzywany i opluty; omal go nie pobito. Jego nawrócenie doprowadziło „Dzikiego” do skrajnej wściekłości. Ale i nad nim już w tej kwestii „pracowano” (Darek Malejonek „Maleo”, Grzegorz Górny). Pewnego dnia wszedł do paulińskiego kościoła Świętego Ducha przy ulicy Długiej. Chciał sprawdzić, czy rzeczywiście w nabożeństwach uczestniczą takie tłumy, jak twierdzili koledzy. Rozdający komunię zakonnik (był to ojciec Augustyn Pelanowski) powiedział do niego trzy krótkie słowa: „Jezus Cię kocha”. 

Przeżył szok, który zmienił całe jego życie. Poznał co to miłość. Mógł założyć rodzinę (w 2017 roku wychowywali już z żoną piątkę dzieci). Zdołał pojednać się z matką. Opowieść o tym wydarzeniu, skrzącą się humorem, chciałbym przytoczyć tu w całości:

- Gdy byłem punkowcem, antyklerykałem i anarchistą, mama mi mówiła, że codziennie z babcią modlą się za mnie na różańcu. Przez osiem lat codziennie się za mnie modliły. Mówiłem: „Możecie się modlić, to i tak nic nie zmieni”. Mama co miesiąc dzwoniła, by spytać, czy wszystko w porządku. Zawsze na końcu rozmowy padało sakramentalne pytanie: „Czy coś się w twoim życiu zmieniło?”. A ja mówiłem: „Co się miało zmienić? Nic się nie zmieniło!”. Takim cwaniaczkiem byłem, twardzielem. Po nawróceniu przypomniałem sobie o tym i tak zacząłem czekać na telefon od mamy, żeby jej o wszystkim opowiedzieć. A tu nic: miesiąc, matka nie dzwoni, drugi - cisza. W końcu wkurzyłem się i sam zadzwoniłem. Pytam: „Co tam słychać?”. A matka: „A czemu ty w ogóle dzwonisz? Nigdy nie dzwoniłeś!”. Gadamy, gadamy, a na końcu rozmowy mówię: „Mamo, chcę ci coś ważnego powiedzieć”. A ona z miejsca: „Jezus Maria, masz dziecko!!!” (śmiech). A ja mówię: „Nie, nie - nawróciłem się”. A w słuchawce zima, cisza. Po chwili matka lodowatym głosem mówi: „Co to za sekta?” (śmiech). A mnie zatkało, nie wiedziałem, co powiedzieć. Mówię: „Jaka sekta? Taki Kościół zwykły, wiesz, taki normalny, do jakiego ty chodzisz”. Nie wiedziałem, co powiedzieć. To był absurd - kobieta przez osiem lat modli się o moje nawrócenie, a potem wyskakuje z takim pytaniem... Mówię: „Kobieto, czy ty w Boga nie wierzysz? Myślisz, że On byłby ci w stanie zrobić takie świństwo i po ośmiu latach twojej modlitwy wsadzić mnie do sekty?” (śmiech).

Wszedł na drogę neokatechumenalną. Odstawił alkohol i narkotyki. Zdaje sobie sprawę, że nawrócenie nie jest automatem, że nie zwalnia z pracy nad sobą. Opisuje siebie jako osobę agresywną i konfliktową (innym też się to zdarza). Bywa, że nazywa siebie psychopatą. Zna jednak wartość wybaczenia i wie, że można najbliższych o nie prosić.



Od lat prowadzi „Mocne Ramię”. Jest to sklep, żeby powiedzieć żartobliwie, z konfesyjną konfekcją. W jego ofercie można też znaleźć koszulki znanych, polskich zespołów rockowych, których muzycy są zadeklarowanymi chrześcijanami.


Nie jest mu lekko. Podobno tracił pracę tyle razy, ile razy jego żona była w ciąży. Aktualnie pracuje jako menedżer do spraw marketingu w Integratorze AV. Ma wiarę. Jest w jakimś punkcie swojej życiowej drogi. Dokąd go ona zaprowadzi?


Fotografie pochodzą z różnych zasobów Internetu.













poniedziałek, 23 października 2023

Nazwisko jak nazwa miasta.

Jest muzealnikiem z krwi i kości. Dobre muzeum według jego przepisu to muzeum narracyjne. Opowieść nie jest jednak wszystkim. Muzeum powinno zapraszać zwiedzających do rozmowy. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby nie była to zwykła rozmowa, ale prawdziwy dialog. To ambitne podejście. Stara się wcielać je w życie. W latach 80. doprowadził do reaktywacji Muzeum Uniwersytetu Warszawskiego i został w roku 1989 jego pierwszym dyrektorem. W latach 1992-2003 kierował programem polskim w Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie. Zdobyte tam doświadczenie wykorzystał przy tworzeniu koncepcji Muzeum Historii Żydów Polskich w Warszawie. Od 1999 do 2011 roku był dyrektorem projektu, a potem dyrektorem tej instytucji. 

Od 2015 roku przez kolejnych sześć lat pełnił funkcję wiceprzewodniczącego Polskiego Komitetu Narodowego Międzynarodowej Rady Muzeów ICOM. Od kilkunastu lat prezesuje Fundacji Partnerstwo w Kulturze.

Warszawskie Muzeum Historii Żydów Polskich to jego ukochane dziecko. Prace nad tym projektem od początku rozwijały się z niespotykanym dotąd w Polsce, w przypadku muzeów historycznych, rozmachem.

- Jest wielką zasługą dyrektora Halbersztadta, historyka znakomicie znającego stosunki polsko-żydowskie, że projekt Muzeum Historii Żydów Polskich cieszy się wiarygodnością nie tylko w Polsce, ale i na świecie, co jest niezwykle ważne dla umocnienia nowoczesnego wizerunku naszego kraju za granicą - to ocena Marcina Święcickiego, ówcześnie prz­e­wo­dni­czą­cego Polskiego Komitetu W­s­p­i­e­ra­nia Budowy Muzeum. 

- Jestem dumny z osiągnięć międzynarodowego i niezwykle fachowego zespołu, który udało mi się skupić wokół projektu muzeum oraz szerokiego poparcia społecznego, które zbudowaliśmy w wielu krajach. Robiłem swoje tak długo, jak mogłem. Liczę na to, że efekty naszej wspólnej pracy nie zostaną zmarnowane i będą kontynuowane. Zrobię wszystko, by pomóc tym, którzy wezmą na siebie ciężar tego zadania – mówił Jerzy Halbersztadt, kiedy odwoływano go z tej funkcji w roku 2011. 

Odwołanie uzasadniano najczęściej obawami, czy dotychczasowy dyrektor podoła zadaniom związanym z realizacją projektu nowoczesnej siedziby MHŻP. Istniał jednak inny powód. Jeśli dobrze zrozumiałem toczącą się wokół tej kwestii dyskusję, ideą Halbersztadta było, aby w tym muzeum Żydzi opowiadali sami swoją historię. Zwyciężyła opcja opowieści bardziej „z zewnątrz”, raczej z polskiej perspektywy. Rozgoryczenie historyków żydowskich było bardzo silne. W szczególny sposób dotyczyło to galerii poświęconej okresowi powojnia.

Było, minęło. Dlaczego w ogóle piszę o tej postaci? Nie dlatego, że z okresu swoich studiów zapamiętałem przyszłego twórcę MHŻP jako asystenta prowadzącego interesujące ćwiczenia z historii najnowszej (wiek XX jako temat zajęć wydawał nam się z samej swojej natury podejrzany). Z relacji Krzysztofa Kaźmierczaka wiem, że w połowie lat 70. w Ośrodku Socjoterapii, mieszczącym się w budynku szpitalnym przy ulicy Nowogrodzkiej, kiedy tylko Andrzej Jaczewski uruchomił tam szkołę, nauczycielem historii był właśnie Jerzy Halbersztadt. 

Przychodził w garniturze, co młodym kontestatorom wydawało się cokolwiek dziwne. Miał jednak z nimi dobry kontakt. Imponował im wiedzą. Swoje poglądy definiował jako zdecydowanie lewicowe. I tak zostało do dziś. Konsekwencja godna podziwu, tym bardziej, że dotyczy nie tylko teorii, ale i praktyki. Nie wierzycie? Sprawdźcie sami na profilu fb Jerzego Halbersztadta.



Fotografie pochodzą z różnych zasobów Internetu.















sobota, 7 października 2023

SOS: miejsca i tubylcy.

W historii SOS-u na pierwszym planie pojawiali się ludzie. To rzecz bezsporna. Ale swoją rolę odegrała w niej również przestrzeń. Poczynając od strychu Stołecznej Poradni Medycyny Szkolnej przy ulicy Nowogrodzkiej, a na kombinacie szkolnym przy Różanej kończąc, opowieść o SOS-ie jest także opowieścią o miejscu, a raczej o różnych miejscach. Zgodnie z mitem o złotym wieku, każde z tych miejsc jest gorsze od poprzedniego. Ci, którzy byli w SOS-ie przy Rzymowskiego (siedziba Ośrodka przez przeszło ćwierć wieku), postrzegają budynek przy Różanej jako zbyt szkolny.  Absolwenci (również ci niedoszli) Grochowskiej, zżymali się swego czasu, że gmach przy Rzymowskiego jest zbyt szpitalny. Podejrzewam, że osoby, które poznały uroki Granzówki (ulica Chełmżyńska), nie mogły patrzeć na kamienicę przy Grochowskiej. I można by się w tym stylu przemieszczać wstecz, aż zatrzymamy się na zerowym w historii SOS-u roku 1972.

Złoty wiek złotym wiekiem. Chciałbym się w tym tekście, choćby powierzchownie, przyjrzeć relacjom między trzema ostatnimi siedzibami SOS-u a ich tubylcami. Każdy z tych przypadków znam z autopsji.

Kamienica Albertyńska przy Grochowskiej przechowywała na zewnątrz nieliczne ślady dawnej architektonicznej świetności. Wewnątrz przypominała skład rzeczy (mocno) używanych. Przemierzana, zamazywana i dewastowana przez sosersów od parteru aż po strych, odsłaniała przed nimi wszystkie swoje tajemnice. Nie wydzielono w jej przestrzeni żadnych stref dla VIP-ów. Dominowało w tamtych czasach przekonanie, że psycholog potrzebuje gabinetu, ale dyrektor już niekoniecznie. Miarą panującego na Grochowskiej demokratyzmu było udostępnienie wszystkim, niezależnie od statusu i płci, jednej i tej samej toalety. Młodzież (nie więcej niż 60 osób) przelewała się swobodnie przez miejsca zwane potocznie „pokojem wychowawców” i „pokojem nauczycielskiemu”, raz po raz opanowując ich przestrzeń na wyłączność. Sale szkolne (nazwijmy je skromniej pomieszczeniami) stanowiły własność młodych (uczący pojawiali się tu jako intruzi). W jednej z sal położyli kilka szaf biurowych. Kiedy nauczyciele do tej sali wchodzili, uczniowie leżeli w szafach jak w trumnach, a w rękach trzymali zapalone znicze. No cóż, SOS był wtedy wypełniony anarchią aż po brzeg. Usunięcie palaczy z budynku na jego podwórze zajęło kilka lat! No i te niekończące się rozmowy. Nieustający klub dyskusyjny. Wszyscy znali wszystkich.



Pierwsze lata pobytu w gmachu dawnej bursy przy Rzymowskiego przypominały Grochowską. Z czasem rozpoczęły się zmiany. Zużyte instalacje, zdewastowane wnętrza i odrapana fasada przeszły dwa gruntowne remonty. W przestrzeni budynku wyodrębniono część administracyjno-biurową. Dyrekcja wyznaczyła swój gabinet. Przypominał on mocno pokój terapeutyczny, był jednak gabinetem. Nauczyciele usunęli na dobre uczniów ze swojego pokoju (słynne 110). Wychowawcy ustalili określone zasady, na jakich uczniowie mogli się pojawiać u nich (pokój nr 2). Tylko ciasne (20 metrów kwadratowych) sale lekcyjne pozostały w rękach młodych (było ich już teraz ponad setkę). Mogli wstawiać tu swoje ulubione meble. W wielu przypadkach siedzieli albo leżeli na kanapach. Jedynym luksusem nauczyciela było krzesło i tablica (biurko już nie zawsze). Potem jednak i w salach lekcyjnych górę wzięła meblowa standaryzacja: stoliki i krzesła. Panowała ciasnota, brakowało wspólnych przestrzeni. Przy ładnej pogodzie siedziało się na trawnikach, krawężnikach albo na murku za boiskiem, gorzej było w dni zimne i słotne. Z powodu ciasnoty ocieraliśmy się o siebie nieustannie, nie było jednak czasu na dłuższy kontakt. Każdy znał przede wszystkim ludzi z własnej klasy. Palacze skupiali się w różnych miejscach, ostatecznie wylądowali poza terenem Ośrodka, przed bramą wjazdową.




Już trzeci rok jesteśmy w szarym molochu przy Różanej. Po raz pierwszy w swojej historii SOS dysponuje budynkiem przeznaczonym na szkołę. Nie brakuje tu miejsca (można nawet mówić o nadmiarze), ale i uczniów jest prawie trzy setki. Przestrzeń starannie zaplanowano. Specjaliści mają swoje gabinety, nauczyciele - pracownie przedmiotowe. Każdy z nich dysponuje biurkiem, fotelem, komputerem i tablicą interaktywną. Sala gimnastyczna, siłownia, boiska, klub, stołówka, studio nagrań, pracownia krawiecka i ceramiczna. Pełen komfort, cała gama możliwości. Uczniowie leżą w korytarzach - jeśli dla kogoś zabraknie kanapy, pod ścianą też jest wygodnie. Osoby z innej klasy (w moim przypadku: innego pracownika) mogę nie spotkać przez długie dni i tygodnie. Mijamy się.




Siedzę w pracowni 325 jak uwięziona w wieży królewna. Uczniowie z kolejnej klasy wchodzą na 45 minut, ratują królewnę, ale potem znikają. I tak w koło Macieju. Pozytywnym elementem tej sytuacji jest jej cykliczność. Ciekawe, co będzie dalej. Może jest to (jak u Fukuyamy) „koniec historii”? Może wejdziemy na kolejny level? Nie umiem go sobie jednak wyobrazić.


 
Większość fotografii pochodzi z grupy Across the SOS.