sobota, 27 listopada 2021

Być uchodźcą

Wielomiesięczna już dyskusja wokół osób próbujących dostać się do Polski z terenów Białorusi polaryzuje. Polaryzuje nie tylko takich jak ja i moi przyjaciele, ale także media. „Migranci”, „nielegalni migranci”, „transmigranci”, „uchodźcy”, „nachodźcy”, „azylanci” - wybrzmiewają tytuły w prasie, sieci i telewizji. W zależności od opcji politycznej medium, słychać, że ci ludzie to zagrożenie, że dopuszczają się czynów karalnych, że niszczą środowisko albo że podróżują miesiącami kiepsko ubrani do pogody, że są przeważnie młodymi ludźmi, że zdarzają się całe rodziny z dziećmi czy nawet starsze osoby. Że są zgony i choroby z wycieńczenia i wychłodzenia. Że to przecież ludzie tacy, jak my...

Odchodząc od politycznego kontekstu, z dala od zgiełku środków masowego przekazu, pojechałam do swojej dawnej szkoły (MOS nr 1 „SOS” w Warszawie), aby pogadać o tym, kim właściwie są ludzie, o których tyle słyszymy, co ich mobilizuje do podróży, po co przekraczają kolejne granice. Przyjeżdżając na zaproszenie mojego nauczyciela historii, postawiłam młodym właśnie to podstawowe pytanie: - Kim jest uchodźca? Większość uczniów z kilku klas różnych roczników, potrafiła podać odpowiedź natychmiast: - ktoś, kto ucieka od prześladowań. Kilka osób podało, że uchodźca jest osobą, która szuka lepszego życia, ktoś napisał, że to przeważnie muzułmanie i islamiści. Jedna z zebranych osób przekazała opowieść o ludziach, którzy padają ofiarą systemu, ludzi u władzy, musza uciekać od ich nieprawości i chciwości. Sporo było na tej kartce współczucia i empatii. Ktoś powiedział, że kiedy się przekracza granice wielu państw i przebywało w Turcji, to już uchodźcą się nie jest. Niektórzy z zebranych znali lub znają taką osobę, są przyjaciółmi, znajomymi. Nie mieli jednak wiedzy, co te osoby spotkało, zanim trafiły do Polski. Dlatego poszłam dalej i pod koniec pierwszej części spotkania postawiłam pytanie:

- Wyobraźcie sobie, że wy jesteście uchodźcami. Co robicie? 

- Uciekamy - padła reakcja.

- Jak uciekacie? - zapytałam.

- Gdzie się da i czym się da - riposta z końca sali. 

- Polska jest w UE, wiec w sumie nie ma problemu z przekraczaniem granic. A co by było, gdyby tak nie było? - próbowałam pójść jeszcze dalej.

- No to nie byłoby fajnie. Uciekalibyśmy nocą, leśnymi drogami, tak, żeby nas nikt nie widział. 

„Rekordziści” przekraczają różne granice po czterdzieści razy. W Polsce, po kilkanaście razy. Byłam bliska pokazania przejmującego filmu dokumentalnego: Shadow game, w reżyserii Eefje Blankevoort i Els van Driel o nieletnich uchodźcach, przemierzających Europę pociągami, ciężarówkami, pieszo, wolałam jednak skupić się na podstawie. A tam: „Każdy człowiek ma prawo ubiegać się o azyl i korzystać z niego w innym kraju w razie prześladowania” - głosi w Artykule 14 Powszechna Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela. W innym artykule (13) czytamy: „Każdy człowiek ma prawo opuścić jakikolwiek kraj, włączając w to swój własny i powrócić do swego kraju”. W jakich kategoriach w takim razie postrzegać kogoś, kto ucieka? 

Historią 16-letniej uciekinierki Mireille, posłużyłam się w drugiej części zajęć. Została na niej spora grupa młodzieży z pierwszej części, młodzi wiedzieli więc, na czym będzie polegać kolejne zadanie. Przyszli tez pierwszoklasiści, z widocznym entuzjazmem budujący historię bohaterki. Podzieliłam wszystkich na trzy grupy i zaproponowałam grę, wzorowaną luźno na symulacji Caritasu „Walk in my shoes”. Jej bohaterka przeżywa różne dylematy moralne w czasie swojej podróży i zadaniem uczniów jest pomoc w podjęciu decyzji (która ma wpływ na dalsze losy dziewczynki i jej rodziny). Tak się złożyło, ze pierwsza grupa uczniów uciekła z wioski przed prześladowaniami, dotarła do innego miasta w Kongo, a potem pracowała w barze jako kelnerka. Decyzja? Zostać w kraju. Wśród członków grupy znalazł się ekspert posiadający rozległą wiedze o karabinach maszynowych i demonstrował, jak wygląda kałasznikow i jaką krzywdę może wyrządzić. W grupie drugiej panowała konsternacja, co realnie robić i decyzją, jaka przeważyła, była ucieczka do innego państwa (Ugandy), do obozu dla uchodźców. Grupa trzecia wybrała alternatywne zakończenie - dołączenie do bandy rabującej wioskę Mireille, a na koniec zrobienie kariery w randze szefowej kartelu.

Zapytałam na koniec, jak uczniowie SOS-u odebrali opowieść o Mireille, czy łatwo im było wejść w jej świat i w jej skórę? Usłyszałam, że starali się wybierać mniejsze zło, a decyzja była podejmowana bardzo ostrożnie. Komuś zabrakło kreatywnych scenariuszy, aby samemu snuć opowieść dziewczynki. Ktoś powiedział, że trudno mu było podejmować tak poważne decyzje. 

Kiedy stawiamy się w czyimś położeniu, łatwiej nam odnieść się do niego/niej jako do osoby, kogoś, kto czuje, przeżywa, popełnia błędy i podejmuje, czasem bardzo trudne, decyzje. Mam nadzieję, że sosowiczom ta historia się gdzieś przechowa. Ja sama słuchałam ich pomysłów z wielką ciekawością i przyjemnością.

Ten tekst ukazał się 24 listopada 2021 roku na blogu Agnieszki Szmidel E-migrantka.


 Fotografie pochodzą  z zasobów Internetu.













niedziela, 14 listopada 2021

Nasz człowiek w Brukseli

Jaki jest przepis na bycie naszym człowiekiem w Brukseli? Żeby być naszym człowiekiem w Brukseli, trzeba przede wszystkim mieszkać w Brukseli. Znaleźć i utrzymać pracę, zdobyć i utrzymać mieszkanie. Nic nie jest tutaj dane. Wszystko trzeba wypracować samemu (samej). A przecież losy przybyszów mogą potoczyć się różnie. Nawet, jeśli przyjechali z kraju należącego do Unii Europejskiej.

 „Mam znajomą  - pisze Agnieszka na swoim blogu „E-migrantka”. - Mieszka w Belgii około dwóch lat. Wcześniej żyła w Hiszpanii (trzy lata) z mężem Azjatą. Tam też urodziła im się córka. Jak w wielu innych tego typu przypadkach, para zdecydowała się na emigrację do kraju niedotkniętego dojmującym kryzysem i wybrali środek Europy Zachodniej. Kiedy przyjechali do Belgii, (…) mąż zahaczył się na czarno u swego krajana jako pomoc kuchenna. Ona - wcześniej zajmowała się wychowaniem córki - w obliczu wymagań urzędniczych sama zaczęła szukać pracy. Dostała kartę pobytu w Belgii na pięć lat jako obywatelka UE z zaznaczeniem, że ma dostarczyć umowę o pracę. On - czekał na legalizację pobytu jako małżonek obywatelki UE. Mijały miesiące - pracy nie było. W końcu nadeszło pismo: „Proszę zgłosić się na najbliższą komendę policji z ważnymi dokumentami”. Poszła, spodziewając się rutynowego wywiadu, czy mieszkają razem, z czego się utrzymują itp. Na wstępie jednak funkcjonariusz zabrał jej kartę pobytu i powiedział: - Nie znalazła Pani pracy w odpowiednim czasie. Na prośbę o przysłanie tłumacza, bo nie rozumie, zapytał: - W jakim języku Pani rozumie? - Na przykład po angielsku, hiszpańsku, polsku - odpowiedziała. Łamaną angielszczyzną oficer wyjaśnił, ze skończył się jej czas (w domyśle jej rodziny także) i jeśli nie znajdzie sobie pracy w ciągu trzech miesięcy, zostanie deportowana do Polski. Zakończenie było szczęśliwe o tyle, że w końcu udało się jej zaangażować jako sprzątaczka w tej samej restauracji, w której pracował jej mąż. Ale liczba godzin, jaką zaproponowano, nie dawała jej żadnych uprawnień do pomocy ze strony państwa, choćby w kursie francuskiego, na jaki się zapisała. Płaciła pełną taryfę, tj. 195 euro za miesiąc kursu, podczas gdy „dotowany” przez Urząd Pracy obywatel z pełnią praw (ona wciąż czekała na oddanie karty), płacił 75 euro. Nie wspominając o opiece lekarskiej. Płaciła 25 euro za konsultację, nie mogąc odliczyć sobie co najmniej polowy, jak reszta legalnych obywateli. Imigrant „bez papierów”, o jakiego walczą organizacje pozarządowe państw europejskich, to nie tylko uchodźca z Syrii, imigrant z Afganistanu, Pakistanu czy Indii, ale także obywatel legalnie przebywający na terenie innych państw europejskich i korzystający z mobilności społecznej w obrębie UE. Pech chciał, że ta znajoma nie miała w Belgii członków swojej rodziny, a jej mąż miał tylko kolegów z tego samego miasta. Nie mogli liczyć, jak wielu imigrantów z Maghrebu czy państw afrykańskich, na zdobycie kart pobytu na podstawie połączenia rodzin (kuzyni to też rodzina). Jej jedynym pocieszeniem było to, że ma dziecko, które mogła zapisać do szkoły i że dzięki niemu nie musi spowiadać się na poniżających przesłuchaniach.”

Jak działać skuteczniej niż bohaterka tej historii? Przede wszystkim trzeba się uczyć. W pierwszej kolejności języków obcych. Pamiętam, z jakim zacięciem Agnieszka uczyła się w SOS-ie francuskiego. Teraz osiągnęła w tym języku (podobnie jak w angielskim) „pełną biegłość zawodową”. W języku flamandzkim zdobyła „profesjonalną biegłość zawodową”. Może się pochwalić podstawową znajomością hiszpańskiego. Niderlandzki chyba też nie jest jej całkiem obcy.

Znajomość języków obcych to wielka rzecz. Warto jednak mieć jeszcze w tych językach (tak, jak i w języku ojczystym) coś istotnego do powiedzenia. Trzeba studiować. Studiować - powiem po warszawsku – „z pomyślunkiem”. Agnieszka odrobiła również tę lekcję. Tuż po maturze (2002) rozpoczęła studia w warszawskiej Szkole Wyższej Psychologii Społecznej. Studiowała przez pięć lat psychologię międzykulturową. Takie właśnie studia rozwinęły w niej potrzebę wychodzenia poza granice, zwłaszcza poza granice różnych oczywistości. W kolejnych latach Agnieszka uzyskała szereg międzynarodowych certyfikatów, związanych zarówno z rozwojem wiedzy i kompetencji w zakresie pracy pedagogicznej z osobami nieprzystosowanymi, z osobami z niepełnosprawnością i specjalnymi potrzebami edukacyjnymi, jak i z rozwojem wiedzy i kompetencji psychologicznych (m.in. warsztaty przygotowane przez Borisa Cyrulnika i Martina Seligmana). Po latach wróciła do studiowania (ortopedagogika kliniczna w Uniwersytecie Katolickim w Louvain, podyplomowe studia z psychologii w Uniwersytecie Humanistyczno-Społecznym SWPS). Podjęła współpracę z Polskim Towarzystwem Psychologicznym. Uczyła się diagnozy psychologicznej. Została członkinią Francuskojęzycznego Stowarzyszenia Pedagogów Klinicznych w Belgii (Association Francophone des Orthopédagogogues Cliniciens en Belgique, AFO). Masę czyta, a lektury odnosi do życia. Z prawdziwą przyjemnością zapoznałem się z jej uwagami na temat książki Edwarda T. Halla „Poza kulturą” (blog „E-migrantka”).

Żeby zostać naszym człowiekiem w Brukseli, trzeba zdobywać doświadczenia. Nie można bać się wolontariatu. Nie można bać się pracy zawodowej. Trzeba podjąć się prowadzenia szkoleń na temat partycypacji społecznej, robionych dla bardzo zróżnicowanej klienteli: wieloletnich emigrantów, ludzi świeżo przybyłych do Belgii oraz jej stałych mieszkańców. Warto zająć się indywidualną pracą z klientem, tworzeniem osobistego planu działania, wspieraniem jego realizacji i wzmacnianiem indywidualnych osiągnięć. A klienci mogą być w różnym wieku i pochodzić ze wszystkich stron świata. Trzeba nawiązać z nimi kontakt, zdobyć ich zaufanie, zrozumieć z czym przychodzą. Następnie trzeba ich - krok po kroku - zapoznać z nowym środowiskiem, wytłumaczyć im zawiłości rozwiązań prawnych i różnic kulturowych, uwrażliwić na niebezpieczeństwa, tak aby poczuli przynajmniej minimum bezpieczeństwa…

Tak właśnie pracuje Agnieszka. Jej aktualnym miejscem pracy jest Agentschap Integratie en Inburgering (w tłumaczeniu internetowego translatora: Agencja Integracji i Integracja Obywatelska). Pracuje tu jako pedagog włączający, zarazem nauczyciel i trener. Ma też gabinet prywatny „Diversitas”. Jak sama pisze na jego stronie internetowej, działa tam jako „certyfikowana pedagog z zapleczem migracyjnym, wspierająca polskie (i nie tylko polskie) dzieci mieszkające w Belgii w trudnościach szkolnych, oferująca również pomoc rodzicom w wychowaniu pociech w środowisku międzykulturowym.

Otwiera razem ze swoimi klientami drzwi prowadzące ich do integracji z nowym krajem i społeczeństwem. Jest to działanie bezcenne, tak z jednostkowego, jak i ze społecznego punktu widzenia. Nasz człowiek w Brukseli. Agnieszka Szmidel.

Fotografie pochodzą z profilu fb i bloga Agnieszki Szmidel.













niedziela, 7 listopada 2021

Przypowieść o żelaznej konsekwencji

Działać zaczął bardzo wcześnie. Będąc jeszcze uczniem szkoły podstawowej (1991), zgłosił się jako wolontariusz do nowopowstałego Biura Rzecznika Praw Ucznia przy Kuratorium Oświaty. Twórczynią Biura i pierwszą rzeczniczką była Lucyna Bojarska, skądinąd kultowa wychowawczyni SOS-u, a potem KĄT-a. Maciek podjął naukę w Liceum Ogólnokształcącym nr XVIII im. Jana Zamojskiego. Miał tam kłopoty - za dużo wiedział, za dużo mówił. Przyszedł do SOS-u. Przez cały okres nauki w SOS-ie brał aktywny udział w pracach Biura, szkolił nauczycieli w zakresie prawa oświatowego i praw człowieka. Animował szkolne pary rzeczników praw ucznia. Kreował liderów młodzieżowych. Współpracował przy wielu projektach. Już wtedy wyspecjalizował się  w rozwiązywaniu szkolnych konfliktów. Koledzy nadali mu ksywkę „Rzecznik”.

Studiował na Wydziale Psychologicznym Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie. Napisał pracę dyplomową o eskalacji konfliktów politycznych. Pogłębił w tym czasie wiedzę i umiejętności w zakresie komunikacji interpersonalnej, rozwiązywania konfliktów, negocjacji i mediacji.

Podjął pracę w Stowarzyszeniu Pomocy Dzieciom „Gniazdo”. Zorganizował i poprowadził świetlicę socjoterapeutyczną na warszawskim Bemowie. Do palety prowadzonych przez siebie zajęć dołączył warsztaty dziennikarskie oraz treningi umiejętności komunikacyjnych i rozwoju inteligencji emocjonalnej. Uczył rodziców umiejętności wychowawczych. Zatrudniał się kolejno w kilku placówkach oświatowych jako psycholog szkolny.

Od roku 2005 działał w ramach Stowarzyszenia Inicjatyw Społecznych „Rezerwat Kultury”, rozwijając ideę partnerstwa instytucji publicznych i organizacji społecznych. Zainicjował Partnerstwo na Rzecz Rozwoju Mediacji w Pruszkowie, organizując konferencje, szkolenia oraz konsultacje mediacyjne we współpracy z Centrum Aktywności Lokalnej, Urzędem Miasta Pruszków, Miejskim Ośrodkiem Pomocy Społecznej, radnymi powiatowymi oraz Sądem Okręgowym w Pruszkowie.

Dziesięć lat temu został mediatorem Polskiego Centrum Mediacji. Zdobył uprawnienia do prowadzenia mediacji karnych, cywilnych, gospodarczych, pracowniczych i oświatowych. Dał się poznać jako czynny mediator-organizator projektów edukacyjnych, realizowanych w PCM.

Od roku 2013 pracuje jako asystent na Wydziale Pedagogiki Uniwersytetu Kardynała Wyszyńskiego w Warszawie. Prowadzi liczne zajęcia dydaktyczne na studiach dziennych, niestacjonarnych i podyplomowych (w tym: komunikacja interpersonalna, mediacje). Realizuje  badania z zakresu rozwoju empatii u dzieci w wieku szkolnym. Wychowaniu do empatii poświęcił swoją pracę doktorską. Opublikował szereg artykułów i tekstów zamieszczonych w publikacjach zbiorowych. Jest trenerem mediacji, autorem licznych  programów, m.in. realizowanego w roku 2020 na zlecenie Ministerstwa Edukacji Narodowej i Narodowego Funduszu Zdrowia we współpracy z PCM ogólnopolskiego programu szkoleń „Szkoła Myślenia Pozytywnego - mediacje w szkole”.

W roku 2020 ukazała się jego książka „Wychowanie do empatii. Koncepcje teoretyczne, metody i programy wspierania empatii u dzieci w wieku szkolnym”. Wyszedł w niej z założenia, że empatia pojmowana jako zdolność do współodczuwania oraz rozumienia sytuacji innych osób, jest niezwykle istotną umiejętnością społeczną. Inspirowały go zarówno doświadczenia pracy w roli psychologa, wychowawcy i mediatora, jak też dociekania naukowe związane z pracą w uniwersytecie. Chciał dokonać integracji nowoczesnej wiedzy na temat empatii w ujęciu zarówno psychologicznym, jak i pedagogicznym. Pokusił się o przygotowanie koncepcji wychowania do empatii idącej „w poprzek” naukowych teorii i scalającej wiedzę z różnych dziedzin. Chciał zaprezentować własny model empatii oraz jego pedagogiczną operacjonalizację. W znacznej mierze to się mu udało.

Nie zapomniał o pracy u podstaw. Znajduje (nie wiem jakim cudem) czas na pracę w Niepublicznym Przedszkolu UKSW w charakterze przedszkolnego psychologa. Ciągle imponuje niesamowitą aktywnością w sferze publicznej. Od trzydziestu lat ta aktywność koncentruje się wokół kilku tematów (prawo, rozwiązywanie konfliktów, współpraca ludzi, środowisk i instytucji, rozwój inteligencji emocjonalnej). Jednostronność?  Nie. Nieprzypadkowo sos-owa poetka Dafne ochrzciła go kiedyś „Omnibusem”. To nie jednostronność, to podziwu godna konsekwencja.


Fotografie pochodzą z zasobów Internetu.