środa, 30 grudnia 2020

Orientacja na sens. Aktywne życie Janiny Zawadowskiej.

Pomnikowe postacie SOS-u są dla mnie źródłem nieustających problemów. Nie wiem, jak o nich pisać. Posty o Jacku Jakubowskim i Władku Klamerusie są sztywne jak krochmalona niegdyś przez moją babcię bielizna. Teksty o Mai Kardaszewskiej i Grażynie Makowskiej przypominają durszlak mojej mamy, przez który nieustannie przeciekała woda. Nie przybrały jeszcze kształtu biogramy Michała Olszańskiego, Łukasza Ługowskiego, Grażyny Budki, Lucyny Bojarskiej i wielu, wielu innych.

Z Janiną, a raczej z Janką Zawadowską też mam ogromną trudność. Dysponuję jej życiorysem, z ustaleniem podstawowych faktów nie ma więc kłopotu. Nie w tym jednak rzecz… Chciałbym pisać lekko, ale nie wiem, jak to zrobić: przecież Janka wszystko traktowała bardzo poważnie…

Dla niej, córki nauczycieli i zarazem autorów podręczników w zakresie nauk ścisłych, studia politechniczne były oczywistością. Studiowała chemię, najpierw w Politechnice  Łódzkiej, a potem w Politechnice Warszawskiej (1953-1959). Bez problemu obroniła pracę magisterską. Kilka lat pracowała na Wydziale Chemii Uniwersytetu Warszawskiego. Tu jej specjalnością stały się ćwiczenia z chemii analitycznej. Kolejnych jedenaście lat spędziła w Instytucie Chemii Fizycznej Polskiej Akademii Nauk. Tu przygotowała pracę doktorską o badaniu nitrofuranów. Obroniła ją w 1975 roku. 

Kariera naukowa Janki rozwijała się naprawdę dynamicznie. Co sprawiło, że w roku 1981 dokonała radykalnego zwrotu i zatrudniła się jako nauczycielka chemii w klasach filialnych Centrum Kształcenia Ustawicznego, włączając się w przedsięwzięcie rozwijane przez grupę zbuntowanych, długowłosych psychologów? Myślę, że zadziałał tu mechanizm nazwany przez Jacka Jakubowskiego „orientacją na sens”. Psychologowie chcieli pomóc zagubionej i zagrożonej uzależnieniem młodzieży. I to panią doktor chemii z nimi połączyło. Bo okazało się, że Janka, nauczycielskie dziecko, świetnie tę sprawę czuje. I chyba dlatego nobliwa żoliborska dama, nosząca „robione” kamizelki i wyszywane, koronkowe kołnierzyki, została Matką Punkowców. Paradoks? Owszem. Szaleństwo? Jak najbardziej. Weszła w nie, jak zawsze, z najwyższą powagą.

Szalone przedsięwzięcie bardzo szybko przybrało kształt Szkolnego Ośrodka Socjoterapii czyli SOS-u. Przy SOS-ie powstało LXI Liceum Ogólnokształcące, a Janka na siedem trudnych lat (1981-1988) została dyrektorką tego liceum. Okazało się, że ma niezliczoną ilość pomysłów na edukowanie. Dbała o tworzenie sytuacji edukacyjnych, w których młodzi ludzie nie tyle będą przez kogoś uczeni, co sami będą się uczyć. Starała się pokazać im sens zdobywania wiedzy. Prowadzone przez nią lekcje chemii były zrozumiałe i bliskie życiu.

Walczyła do końca o każdego z uczniów. Również dla tych, którzy nie chcieli się uczyć szukała życiowych alternatyw. Bywało, że potrzebujących pomocy, zagrożonych uzależnieniem, zabierała do siebie na Żoliborz, by tu zapewnić im troskliwą i fachową opiekę. Potrafiła też inspirować do twórczej pracy swoich nauczycieli. Umiała być dla nich autorytetem, ale również doradczynią i przyjaciółką. Rady pedagogiczne i spotkania kadry odbywały się bardzo często w jej żoliborskim mieszkaniu. Było to możliwe dzięki  życzliwej i tolerancyjnej postawie jej męża, znakomitego matematyka, profesora Wacława Zawadowskiego. Świadomie bądź intuicyjnie, praktykowała nowoczesny model władzy instytucjonalnej - nie dominowała, tylko zarządzała. „Krzątała się” „kwoczyła” - mówi Jacek Jakubowski.

„Wolna od jakiejkolwiek ekspansywności”, „skromna”, cicha”, „umiejąca słuchać”, „rozumiejąca”, „mądra”, „koncyliacyjna”, „gotowa do pojednania”, „ciepła”, „życzliwa”, „wrażliwa na potrzeby innych”, „gotowa do niesienia pomocy”. Takie określenia Janeczki pojawiają się w relacjach jej współpracowników i uczniów. Odegrała w kompletnie zwariowanym okresie historii SOS-u co najmniej trzy role: „tłumika”, stabilizatora i łącznika. Mało kto zwraca jednak uwagę (chyba nie było i nadal nie jest to w SOS-ie w dobrym tonie), że postawa Zawadowskiej wynikała z głęboko przeżywanej wiary i aktywnej realizacji przesłania błogosławieństw z kazania Jezusa na górze. To było źródło jej sensu. Potwierdzają to osoby ze środowiska szkół im. Cecylii Plater-Zyberkówny, w których reaktywacji uczestniczyła.

Nadchodziły nowe czasy. Przełom 1989 roku. Przez całe lata 80. Janka brała udział w legalnych i nielegalnych działaniach nauczycielskiej Solidarności. Uczestniczyła w pracach studyjnych nad reformą polskiej oświaty. Nie zabrakło jej głosu w rozmowach, które zaowocowały narodzinami „Bednarskiej”. Teraz „orientacja na sens” poprowadziła ją w kierunku aplikacji doświadczeń „sensownej” szkoły w SOS-ie na grunt ogólnopolski. SOS na tym stracił, polska oświata niekoniecznie.

Zawadowska trafiła najpierw do Ministerstwa Edukacji Narodowej (stanowisko: wicedyrektorka Departamentu Doskonalenia Nauczycieli). Potem (1992) została dyrektorką Centralnego Ośrodka Doskonalenia Nauczycieli. To dzięki jej energii CODN stał się instytucją tętniącą życiem. W roku 1997 stanęła na czele Towarzystwa Rozwijania Inicjatyw Oświatowych. W tamtych latach byłą inicjatorką i współtwórczynią nowego sytemu doskonalenia nauczycieli. Pilotowała programy „Nowa Szkoła” i „Wizytator”, stając się tym samym promotorką reformy szkoły i modelu zarządzania nią. Jako prezes TRIO wspierała i nagłaśniała nowatorskie i twórcze inicjatywy pedagogiczne. Poświęciła się również upowszechnieniu edukacji przedszkolnej w małych miastach i na wsi. Od roku 2009, jako członek rady programowej miesięcznika „Dyrektor Szkoły”, upowszechniała wiedzę o edukacji. Dużo pisała. Świetnie znając języki: angielski i francuski, udostępniała polskiemu czytelnikowi nowinki dotyczące europejskich systemów edukacyjnych. 

Spopularyzowała w Polsce  doświadczenia oświaty fińskiej. Została ekspertką w kwestiach związanych z ocenianiem projektów unijnych. Uczestniczyła w wielu projektach współpracy europejskiej. Potrafiła zaangażować się w każde działanie, które mogło w jej przekonaniu podnieść jakość pracy pedagogicznej…

Żyła z pasją, działała z pasją, pisała z pasją. Nie dawała swojemu organizmowi zbyt wielu szans do odpoczynku. Jej serce tego nie wytrzymało… Janina Zawadowska zmarła w roku 2010 w drodze na konferencję poświęconą PISA, międzynarodowemu programowi oceny umiejętności uczniów. Do końca aktywna, do końca zorientowana na sens. 

W roku 2011 Rada Miasta Stołecznego Warszawy pozytywnie rozpatrzyła wniosek pracowników SOS-u, a także podopiecznych SOS-u i ich rodziców, o nadanie LXI Liceum Ogólnokształcącemu imienia Janiny Zawadowskiej. I odtąd Janeczka znowu jest z nami.



                                                          Fotografie pochodzą z zasobów Internetu.

















sobota, 19 grudnia 2020

O pocieszeniu, jakie daje matematyka

Czy zdarzyło się komuś z Was napisać tekst składający się z samych cytatów? Podejrzewam, że nie. To karkołomne przedsięwzięcie. W tym jednak przypadku cytaty najlepiej pokazują człowieka, więc się na nich skoncentruję. Cytaty są - ostrzegam - sprzed dziesięciu lat, ale jeśli nawet forma jest dziś inna, to treść, myślę, pozostaje podobna. Nie miałbym tych cytatów do dyspozycji, gdyby nie wrażliwe ucho i kronikarska skrupulatność naszej byłej uczennicy. Katarzyna Jaskulska, stokrotne dzięki!

Janek nie zrobił kariery. Gdyby chciał, to by mógł. Ukończone przed laty studia filozoficzne  (Katolicki Uniwersytet Lubelski, Uniwersytet Warszawski) uzupełnił rozciągniętymi w czasie studiami matematycznymi (Warszawa, Siedlce). Dodał jeszcze do tego pedagogikę resocjalizacyjną. To by chyba do kariery wystarczyło. No więc mógł, ale nie chciał. Przyszedł pracować do SOS-u. Parę chwil spędził w ośrodkowej bibliotece. Potem długo, długo prowadził zajęcia z etyki. Zawsze dyskursywnie, zawsze dyskusyjnie. Jego przeznaczeniem była jednak matematyka. I w końcu dotarł do swojego portu…

Rozpoczyna i kończy lekcje z namaszczeniem. Czasem na pograniczu bluźnierstwa: „Zaraz będzie matematyka… msza święta”. Nauczany przez siebie przedmiot postrzega jako narzędzie przydatne dla pojawiających się na lekcjach z mniej lub bardziej pokiereszowanym wnętrzem sosersów: „Matematyka jest najdoskonalszą formą autoterapii”. Bo przecież  „nie ma chorych liczb, to my chorujemy” - objaśnia uczniom. Nadaje sprawom właściwy wymiar: „W zadaniu treść myślowa jest u Boga, reszta to znaczki (…) To jest wzór - prawda objawiona”.

Praca nad kulturą matematyczną młodzieży nie jest łatwa. Trzeba bronić zdobyczy ludzkości: „Skracanie w ten sposób to zbrodnia przeciw całej cywilizacji europejskiej!”. Bywa, że z piersi pedagoga wydobędzie się ciche westchnienie: „Powinna działać inkwizycja matematyczna”. Przeważa jednak praca organiczna. Młodzi muszą dowiedzieć się, co to jest trygonometria. A to w niej właśnie „wszystko sprowadza się do stosunków”. Na lekcji geometrii można spotkać się z uwagą Janka: „Robimy prostopadłościan, właściwie model prostopadłościanu. Bo prostopadłościan idealny istnieje tylko w świecie platońskich idei”. Uczniowie dowiedzą się też ostatecznie, co jest celem matematycznej edukacji: „Z matmą jest jak z językiem: trzeba się nauczyć nudnej gramatyki, żeby móc czytać dobre książki”.

Janek pozostaje w nurcie pedagogiki egzystencjalnej. Dlatego informuje uczniów, że „gdyby istniała jednoznaczność, życie byłoby jak tabliczka mnożenia”. Podczas jego zajęć można też myśleć o wartościach: „Miłość jest dążeniem do poznania idei piękna”. „Żeby czynić dobro, trzeba wiedzieć, czym ono jest”. „Czynienie zła jest defektem poznawanych idei”. Pojawiają się też zachęty do kontemplowania świata i objaśniających go teorii: „Wszystko teraz takie praktyczne, zanika kontemplacja teorii (…) Należy przytulić się do transcendencji”.

Gdyby ktoś pomyślał, że Janek jest opowiadaczem, byłby w strasznym błędzie. Jest mistrzem konkretu. Indywidualizuje uczniom cele i procedury dochodzenia do nich. Każdy z nich otrzymuje precyzyjną informację, w jakim punkcie edukacji się znajduje i co jeszcze ma do zrobienia. Ktoś powiedział kiedyś o Karolu Wojtyle, że on nie musi wierzyć, że on po prostu wie. Tak samo Janek wie, który z jego podopiecznych zda maturę, a który jeszcze nie tym razem.

Na szczęście jest człowiekiem i nie zajmuje się tylko matematyką. Bardzo chętnie gra w szachy. Przeczytał kanon literatury pięknej. Treść przeczytanych książek (co jest rzadkością) pamięta. Przyswoił  też kanon muzyki rockowej. Jest znawcą historii footballu. Gorliwie kibicuje warszawskiej Legii. To chyba jedyna sprawa, w której gubi krytycyzm… Angażuje się w działania sportowe. Grał we wszystkich możliwych reprezentacjach kadry SOS-u.

W myśleniu jest konserwatystą. Nie w sensie ideologicznym - po prostu nie poddaje się trendom i modom intelektualnym. Tym niemniej potrafi znaleźć wspólny język z przedstawicielami różnych opcji światopoglądowych. W ogóle jest mistrzem uważnej rozmowy. Empatycznie reaguje na samotność. 

Ciekawe, na ile pomaga mu w tym wszystkim matematyka?


Fotografie pochodzą ze strony internetowej www.mossos1.pl oraz z profilów fb MOS nr 1 SOS oraz LOS nr 17. 


sobota, 12 grudnia 2020

Początki Warszawy 3D

Jest wytrwały i konsekwentny. I piekielnie utalentowany. Wie czego chce. Umie i chce się uczyć. Ukończył  studia archeologiczne (żartuje, że pozostawiają one trwały ślad w psychice). Uczestniczył w wykopaliskach krajowych i zagranicznych. Archeolog, tak jak prawnik czy lekarz, nie może poprzestać na teorii. I dlatego Mateusz działa w terenie. Zdobył też  uprawnienia technika geodety.

Od roku 2009 pracuje w Laboratorium Instytutu Archeologii i Etnologii Polskiej Akademii Nauk. Zajmuje się tam cyfrowymi technikami dokumentacyjnymi. Biegle posługuje się techniką fotograficzną. Od kilku lat uczestniczy w projektach związanych z digitalizacją zabytków. Uznał, że powinien nauczyć się modelowania 3D. Brał udział w warsztatach grafiki cyfrowej organizowanych przez Wyższą Szkołę Informatyki Stosowanej. W tej samej uczelni ukończył (z wyróżnieniem) studia na kierunku: grafika i uzyskał tytuł magistra sztuki. Aktualnie uczy się organizacji produkcji filmowej i telewizyjnej w Państwowej Wyższej Szkole Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi. Można powiedzieć, że w dziedzinie 3D jest już artystą, może nawet wirtuozem.

W ostatnim czasie zaangażował się w przedsięwzięcie,  które zwróciło uwagę mediów i szerszej publiczności. Chodzi o trójwymiarową rekonstrukcję istniejących w IX-XI wieku n.e. osady i grodu na Bródnie. 

- Rekonstrukcja oparta została na bogatej dokumentacji wykopaliskowej powstałej w wyniku badań archeologicznych, które były prowadzone na stanowisku Bródno Stare przez pracowników Państwowego Muzeum Archeologicznego od 1949 roku do początków XXI wieku - mówi badacz i twórca rekonstrukcji. Mieszkańcy osady zajmowali się uprawą roli oraz rzemiosłem. Wyrabiano tu przedmioty z drewna, kości i poroża, wylepiano naczynia z gliny i tkano materiały. W tzw. „chacie kołodzieja” znaleziono najstarsze w Polsce szprychowe koło od wozu. Mieszkańcy utrzymywali też aktywne kontakty handlowe z odległymi społecznościami, w tym z Rusią - objaśnia. 

Gród założono ponad sto lat później niż osadę. Powstał na planie pierścienia. Jego wały miały średnicę około 50 metrów, były wysokie na kilka metrów i dodatkowo wzmocnione drewnem. Położony był wśród bagien. Miał tylko jedną bramę i jeden pomost. Służył mieszkańcom osady jako schronienie (refugium) w razie niebezpieczeństwa.

Rzecz jest o tyle ciekawa, że chodzi o pierwszy, a zatem najstarszy gród na terenie Warszawy. Jego dzieje stanowią właściwe początki miasta, choć ostatecznie rozwinęło się ono po drugiej stronie Wisły. Władze dzielnicy Targówek interesują się grodem przynajmniej od poprzedniej dekady. Zarys jego wałów jakiś czas temu wyeksponowano. Pojawiły się też tablice z informacjami o osadzie i grodzie. Mieszkańcy Targówka dobrze znają to położone wśród zieleni miejsc. Inni warszawiacy na ogół nie. Pojawia się niepowtarzalna okazja zapełnienia tej luki w historycznej świadomości...

Mateusz zdobył stypendium artystyczne Biura Kultury Urzędu m. st. Warszawy. Doprowadził projekt do końca. 4 lipca 2020 r. film „Bródno Stare. Najstarszy gród Warszawy” miał swoją premierę w Parku Bródnowskim. Od tego momentu jest bez problemu dostępny w sieci. Jego atrakcyjność jest tym większa, że odtwarza nie  tylko życie osady i wygląd grodu, ale pokazuje również środowisko naturalne wczesnego średniowiecza. Stanowi świetny, działający na wyobraźnię materiał dydaktyczny. Powiązania grodu i osady z historią Warszawy, Mazowsza i państwa wczesnopiastowskiego (jest w  tej kwestii kilka hipotez) dają nadzieję, że korzystać będą z tego materiału przewodnicy, muzealnicy, nauczyciele i organizatorzy gier historycznych. Autorowi wypada pogratulować. Popularyzuje wiedzę o przeszłości kompetentnie i w niezwykle atrakcyjnej formie…

Aha, zapomniałem napisać, że Mateusz Osiadacz jest absolwentem SOS-u. Ukończył tu szkołę w roku 2003. Był uczniem klasy prowadzonej przez Grażynę Bochenek i Teresę Gnoińską. Cichy, niedostrzegany i niedoceniany. Klasówki z historii pisał bez zarzutu. Był jak kropla, która drąży skałę. Efekty widać teraz. Istnieje nadzieja, że tych efektów będzie coraz więcej.

Fotografie pochodzą z zasobów Internetu.