W
historii SOS-u na pierwszym planie pojawiali się ludzie. To rzecz bezsporna. Ale swoją
rolę odegrała w niej również przestrzeń. Poczynając od strychu Stołecznej
Poradni Medycyny Szkolnej przy ulicy Nowogrodzkiej, a na kombinacie szkolnym
przy Różanej kończąc, opowieść o SOS-ie jest także opowieścią o miejscu, a
raczej o różnych miejscach. Zgodnie z mitem o złotym wieku, każde z tych miejsc
jest gorsze od poprzedniego. Ci, którzy byli w SOS-ie przy Rzymowskiego
(siedziba Ośrodka przez przeszło ćwierć wieku), postrzegają budynek przy
Różanej jako zbyt szkolny. Absolwenci
(również ci niedoszli) Grochowskiej, zżymali się swego czasu, że gmach przy
Rzymowskiego jest zbyt szpitalny. Podejrzewam, że osoby, które poznały uroki
Granzówki (ulica Chełmżyńska), nie mogły patrzeć na kamienicę przy
Grochowskiej. I można by się w tym stylu przemieszczać wstecz, aż
Złoty wiek złotym wiekiem. Chciałbym się w tym tekście, choćby powierzchownie, przyjrzeć relacjom między trzema ostatnimi siedzibami SOS-u a ich tubylcami. Każdy z tych przypadków znam z autopsji.
Kamienica
Albertyńska przy Grochowskiej przechowywała na zewnątrz nieliczne ślady dawnej architektonicznej
świetności. Wewnątrz przypominała skład rzeczy (mocno) używanych. Przemierzana,
zamazywana i dewastowana przez sosersów od parteru aż po strych, odsłaniała
przed nimi wszystkie swoje tajemnice. Nie wydzielono w jej przestrzeni żadnych
stref dla VIP-ów. Dominowało w tamtych czasach przekonanie, że psycholog potrzebuje
gabinetu, ale dyrektor już niekoniecznie. Miarą panującego na Grochowskiej
demokratyzmu było udostępnienie wszystkim, niezależnie od statusu i płci,
jednej i tej samej toalety. Młodzież (nie więcej niż 60 osób) przelewała się
swobodnie przez miejsca zwane potocznie „pokojem wychowawców” i „pokojem
nauczycielskiemu”, raz po raz opanowując ich przestrzeń na wyłączność. Sale szkolne (nazwijmy je skromniej
pomieszczeniami) stanowiły własność młodych (uczący pojawiali się tu jako
intruzi). W jednej z sal położyli kilka szaf biurowych. Kiedy
nauczyciele do tej sali wchodzili, uczniowie leżeli w szafach jak w trumnach, a w
rękach trzymali zapalone znicze. No cóż, SOS był wtedy wypełniony anarchią aż po brzeg. Usunięcie palaczy z budynku na jego podwórze zajęło
kilka lat! No i te niekończące się rozmowy. Nieustający klub dyskusyjny.
Wszyscy znali wszystkich.
Pierwsze
lata pobytu w gmachu dawnej bursy przy Rzymowskiego przypominały Grochowską. Z
czasem rozpoczęły się zmiany. Zużyte instalacje, zdewastowane wnętrza i
odrapana fasada przeszły dwa gruntowne remonty. W przestrzeni budynku
wyodrębniono część administracyjno-biurową. Dyrekcja wyznaczyła swój gabinet. Przypominał
on mocno pokój terapeutyczny, był jednak gabinetem. Nauczyciele usunęli na
dobre uczniów ze swojego pokoju (słynne 110). Wychowawcy ustalili określone
zasady, na jakich uczniowie mogli się pojawiać u nich (pokój nr 2). Tylko ciasne (20
metrów kwadratowych) sale lekcyjne pozostały w rękach młodych (było ich już
teraz ponad setkę). Mogli wstawiać tu swoje ulubione meble. W wielu przypadkach
siedzieli albo leżeli na kanapach. Jedynym luksusem nauczyciela było krzesło i
tablica (biurko już nie zawsze). Potem jednak i w salach lekcyjnych górę wzięła
meblowa standaryzacja: stoliki i krzesła. Panowała ciasnota, brakowało
wspólnych przestrzeni. Przy ładnej pogodzie siedziało się na trawnikach, krawężnikach
albo na murku za boiskiem, gorzej było w dni zimne i słotne. Z powodu ciasnoty
ocieraliśmy się o siebie nieustannie, nie było jednak czasu na dłuższy kontakt. Każdy znał przede wszystkim ludzi z własnej klasy. Palacze skupiali się w różnych
miejscach, ostatecznie wylądowali poza terenem Ośrodka, przed bramą wjazdową.
Już
trzeci rok jesteśmy w szarym molochu przy Różanej. Po raz pierwszy w swojej
historii SOS dysponuje budynkiem przeznaczonym na szkołę. Nie brakuje tu
miejsca (można nawet mówić o nadmiarze), ale i uczniów jest prawie trzy setki.
Przestrzeń starannie zaplanowano. Specjaliści mają swoje gabinety, nauczyciele
- pracownie przedmiotowe. Każdy z nich dysponuje biurkiem, fotelem, komputerem
i tablicą interaktywną. Sala gimnastyczna, siłownia, boiska, klub, stołówka,
studio nagrań, pracownia krawiecka i ceramiczna. Pełen komfort, cała gama
możliwości. Uczniowie leżą w korytarzach - jeśli dla kogoś zabraknie kanapy,
pod ścianą też jest wygodnie. Osoby z innej klasy (w moim przypadku: innego
pracownika) mogę nie spotkać przez długie dni i tygodnie. Mijamy się.
Siedzę w pracowni 325 jak uwięziona w wieży królewna. Uczniowie z kolejnej klasy wchodzą na 45 minut, ratują królewnę, ale potem znikają. I tak w koło Macieju. Pozytywnym elementem tej sytuacji jest jej cykliczność. Ciekawe, co będzie dalej. Może jest to (jak u Fukuyamy) „koniec historii”? Może wejdziemy na kolejny level? Nie umiem go sobie jednak wyobrazić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz