czwartek, 25 lipca 2024

Prozator

Mam wrażenie, że w jego drodze zawodowej nie było przypadków. Tak edukacja (zespół szkół fototechnicznych), jak ujawnione na fb zainteresowania (fotografia, technika, informatyka), jak też wykonywane przez niego profesje (oświetleniowiec elektryk, technik wydarzeń audiowizualnych, realizator dźwięku): wszystko do siebie pasuje. SOS pasuje nieco mniej, ale może SOS to epizod (kiedy trafiłem do SOS-u w 1992 roku, Piotr był w trzeciej klasie). A może chodzi o tak charakterystyczną dla sosersów wrażliwość? Aktualne miejsce pracy (Teatr Rampa) też raczej nie jest przypadkiem. Wiadomo: Kołowa, Targówek. A Targówek i Praga (nie zawsze były to pojęcia rozłączne) wydają się być jego miejscem na ziemi. O nich najchętniej pisze. No właśnie, bo Piotr pisze. Pisze dużo, ale krótko. Pisze małe prozy. Myślę, że pisze po mistrzowsku. Jego pisanie jest, niestety, mocno rozproszone po fejsbuku.

Czytając Piotra próbuję, chociaż na własny użytek, uporządkować jego dorobek. Nie mam jednak większego pojęcia o literaturze. Co zrobić, jakie kompetencje, taka klasyfikacja. Ale i tak ją Wam przedstawię.

Jedną z form prozatorskich używanych przez Piotra jest opis. Jawi mi się on jako efekt niespiesznych spacerów i uważnych lektur. Daje czytelnikowi obraz zanurzonej w historii całości, przywołując jednocześnie aktualny konkret szczegółu:

 

„Przez tunel w nasypie kolejowym przechodzę w inny świat, plątanina jezdni, szyn tramwajowych, znaków drogowych i sygnalizacji świetlnej tworzy, nawet przy małym ruchu ulicznym, wrażenie chaosu. Zastanawiam się czy legendy o podziemnych przejściach przebijających Pragę w różnych kierunkach, tworzących pod powierzchnią ziemi pajęczynę komunikacyjną dla tajnych, dawnych i współczesnych celów, mają w sobie choć okruszek prawdy. Może mieszkamy obok ludzi, dla których przejście podziemiami łączącymi stare metro z piwnicami Rogatki Bródnowskiej, Koszarami Orenburskiego Pułku Kozaków i wreszcie, prócz wielu innych miejsc, Teatru Rampa na Targówku, to codzienna i już spowszedniała praca. Mijam kebab Efes, kolorowy budynek, który, gdy wszedłem do jego wnętrza po długim pandemicznym zakazie odwiedzania restauracji, oczarował mnie wystrojem. To tu mieściła się przedwojenna podstacja elektrycznej sieci tramwajowej, która zasilała sieć trakcyjną tramwajów, poruszających się ulicą świętego Wincentego. 30 marca 1969 r. zlikwidowano trasę. Po lewej stronie, niewzruszenie od ponad stu lat, ciemnym brązem tkwi Drewniak, „drewniana kamienica”. Zbudowana w 1908 r. jako czynszówka, podczas pierwszych dni Powstania Warszawskiego zamieniona na szpital polowy. Za nim na północ rozciągają się tereny najstarszego, bo istniał już w 1740 roku, i największego ocalałego cmentarza żydowskiego w Warszawie. Wzdłuż bezszynowej ulicy świętego Wincentego dochodzę do Kołowej. W 1935 r. była obficie zabudowaną normalną ulicą, by do 1945 r. przybrać postać szerokiej, wręcz reprezentacyjnej arterii. Tyle widać z nieba, a konkretnie z map ortofotomapy Warszawy. Kołowa wedle numeracji zaczyna się od strony Placu Horodelskiego, dziś Skweru Wiecha, kończy się skrzyżowaniem z Wincentego.”


Obserwator jest tak mocno związany z opisywanym krajobrazem, że staje się jego organiczną częścią. W tej sytuacji trudno mu się rozstać z aktualną formą tego krajobrazu. Bywa, że opis, mocno nasycony nostalgią, przeradza się w westchnienie:  

 

 Zjadają nam nasze spacerowe pole. Zmniejszyło się o połowę. Wysokie dźwigi z wyciągniętymi ramionami górują nad okolicą. Długie mają ramiona. Ledwo mieszczą się nad beżowymi wydeptanymi dróżkami, nad zielonymi dywanami starych łąk obsypanych żółtym wrotyczem, nad dębami, które skarłowaciały przy ogromie stalowych kratownic. Smutno mi chodzić w znane miejsca, których zaraz nie będzie. Będą je zabierać po kawałku, aż zapomnę że kiedyś były. Będę tęsknić za szelestem wiatru w rachitycznych jabłonkach, za skąpym dębowym cieniem. Za wirującym żółtym obłokiem kurzem. Polubiłem miejsce tak kruche, tak delikatne, jakim może być tylko kawałek dzikości wewnątrz pęczniejącego miasta.”

„Ciepły letni wieczór, cichy szmer samochodów, zapach perfum w ciemnym powietrzu. Gwar ludzi na wiślanych bulwarach. Rozświetlone wnętrza pawilonów parują frytkami. Mieszanka perfum i oleju, mocne rytmy z boomboxa. Uspokajający łomot kół przejeżdżających podniebnych pociągów. Jeszcze ostatni raz zatrzymuję się, ostatnie spojrzenie na bulwar. Mijają mnie pary trzymające się za ręce, rozwijają słodki, kwiatowy zapach randki, na chwilę zwalnia by ulecieć za nimi. Ciepły letni wieczór. Plątanina stali, nitów i betonu. Słodki swąd palonych much na rozgrzanych lampach, szum samochodów. Tajne przejście w głąb miasta prowadzi do czarno-białych lat celuloidowych wspomnień.”

Piotr jest raczej niesfornym spacerowiczem. Stąd nie wszystkie jego opisy mają charakter topograficzno-historyczny. Bywa tak, że spaceruje pod prąd. I wtedy opis nabiera cech realizmu magicznego:  

 

„Czy próbowaliście iść na rutynowy spacer inna drogą niż zwykle? Pod prąd, że tak powiem, wspak. My spróbowaliśmy dziś i nawet wyszło. Choć wszystko było niezwyczajne. Wyszliśmy i wprost spod drzwi znaną nam doskonale drogą powrotną udaliśmy się przed siebie. Och, chciałoby się napisać w nieznanym kierunku, ale to nie byłaby prawda. Za to podziwialiśmy te wszystkie rzeczy z drugiej strony, nieznane nam dotąd cienie rysowały się głęboko przed nami, słońce dotąd oślepiające, pchało nas zajętych zachwytem nad nieznaną stroną przyrody, milionem rozgrzanych paluszków. Co najbardziej zaskakujące, to to że musieliśmy szukać przejścia w chaszczach, przejścia wejścia, które gdy jest wyjściem zaprasza szerokim prześwitem. Róża, której gałęzie pieszczotliwie muskają nas na pożegnanie teraz pręży się jeżąc ku nam baterie ostrych kolców. Czepia się o wszystko ale w końcu daje za wygraną. Przechodzimy obok winogronowych zwisów, skrzętnie ukrywających owoce za postrzępionymi płatami liści i już jesteśmy na prostej drodze na spacer z którego wracamy.”

Czasem prozatora poniesie przez chwilę publicystyczny temperament. Nie uderza jednak wprost: filtruje publicystykę przez wysokiej próby poczucie humoru. Może wtedy powstać perełka nawiązującej do najlepszych tradycji groteski (Gogol? Mrożek?):

 

„Tłum oblegał pałac prezydencki, nie inaczej było przed Belwederem, którego dziedziniec zalegały truchła popsutych autobusów ztm. Nie było łatwo. Pierwszy śnieg tej zimy rozkładał białe obrusy na wszystkim, co się nie ruszało, nie chuchało, nie podrygiwało z zimna, zacierając zziębnięte ręce. Stałem, wiłem się i tupałem, bałem się z innymi, że nagle coś się zmieni. Trzeba będzie się rozejść do domów z pustymi rękami, stanąć przed drzwiami i przyjąć zawiedzione spojrzenie bliskich. Ale to jeszcze nie teraz. Kolejka wolno, ale uparcie szła do przodu. Każdy dostawał swoje ułaskawienia. Prezydent ułaskawiał wszystkich in blanco. Ułaskawiał, to braliśmy. Dla żony, dla dzieci - tych nienarodzonych też, dla przyszłych teściów, teściowych i w formie abonamentów. Te ostatnie były płatne, wykupywali je pospolici przestępcy - im się opłacało ze względu na ryzyko zawodowe. Śnieg padał, było zimno, a my tuptaliśmy, planując przyszłe zbrodnie.”

No i opowiadania. Nie potrafię ich policzyć: może dałoby się już zebrać je w niewielki zbiorek? Są wśród nich opowiadania sytuacyjne. Znajdziemy też wśród nich próby kosmogoniczne:

 

„Bóg usiadł znużony pracą, otrzepał ręce z wieczystego pyłu, a potem wytarł je o krótkie ogrodniczki. - Nareszcie, będzie z kim pogadać . -Wyjął z kieszeni na piersi paczkę zmiętych klubowych. Wypukał jednego i bez dotykania ręką chwycił spierzchniętymi wargami za aromatyczną tutkę. - No jak ci tam - kiwnął głową ku ruszającej się niezgrabnie masie. -Wszystko masz, czy o czymś zapomniałem? Twór podszedł niepewnie do Boga. - Nie wiem co mam mieć. Nie wiem kim jestem. Nie wiem, jak się nazywam… Dasz zajarać? - A…dam -odrzekł Bóg podając papierosy i czekając z płonącą zapalniczką. - Teraz mam już wszystko. Pierwszy człowiek na ziemi odetchnął błękitnym obłokiem. Papieros zrobił swoje, rozluźnił człowieka i wydobył z jego wnętrza najskrytsze, bo pierwsze, pragnienia. - Czy mógłbyś dać mi towarzysza. Towarzysza, który będzie mnie wspierał, szanował i wysłucha mnie, gdy sobie gdzieś pójdziesz. Delikatnego i cierpliwego, takiego którego mógłbym pokochać?

Bóg westchnął, dociągnął skrawek peta, wypuścił na żar długi girland brązowej śliny, odpstryknął mokrego poza zasięg wzroku i zaczął lepić pieska.”

Czytajcie małe formy Piotra Zaczka! Naprawdę warto czytać prozę, w której znalazło się miejsce na wrotycz i na trylinkę.  


Niniejszy post jest efektem rabunku dokonanego na profilu fb Piotra Zaczka.
























poniedziałek, 1 lipca 2024

SOS. Przełom grocholitu i rzymowiecza.

Wiele osób opowiada o SOS-ie. Zapisano trochę wspomnień z lat 80. Z lat 90. i późniejszych wspomnień praktycznie nie ma. Tym wdzięczniejszy jestem pani Halinie Ożarowskiej, mamie nieżyjącej Joanny „Rybki” Ożarowskiej za przesłanie mi pliku odnalezionego na pulpicie laptopa córki. Asia opisuje SOS barwnie, z ogromnym talentem. Utrwala klimat tamtych czasów. Myślę, że potwierdzi to każdy, kto wtedy w SOS-ie był, choćby przez chwilę. Niestety, mamy do czynienia z fragmentem. Opowieść w pewnym momencie się urywa…

„Moje pierwsze wspomnienia o SOS-ie pochodzą z czasów, gdy byłam licealistką, w klasie maturalnej albo wcześniej. Chadzałam wtedy na koncerty punkowe i czułam się związana ze środowiskiem kontestujących outsiderów. Znałam więc różne osoby uczące się w SOS-ie, bo właśnie ze środowiska młodych kontestatorów rekrutowali się uczniowie Ośrodka. Ci, których znałam, zdecydowanie nie mieścili się w normach, co w moich oczach podnosiło prestiż placówki, zdolnej ogarnąć żywioł, których nie objęłaby żadna szkoła. Na koncertach w warszawskim Remoncie kilkukrotnie zaczepili mnie jacyś ludzie, twierdząc że znają mnie z SOS-u i obrażali się, gdy zaprzeczałam. Doszłam więc do wniosku, że muszę mieć tam sobowtóra, a dziś myślę, że była to jakaś zapowiedź przyszłych czasów. 

Bezpośrednie spotkanie z kamienicą przy Grochowskiej, gdzie wówczas mieścił się SOS, przeżyłam na koncercie Dezertera. Punkowa legenda zagrała w SOS-ie, ponieważ Skandal - wokalista, tutaj się uczył. Spotkanie z zaczarowanym światem na Grochowskiej było dla mnie kompletnym szokiem mimo, że koncerty punkowe organizowano w najdziwniejszych miejscach. Po przekroczeniu bramy wkraczało się w królestwo kolorowych ścian i grafitti z nieskrępowanym przekazem myśli, choć za bramą dogorywał ponury (nie)realny socjalizm połowy lat 80. Pamiętam perspektywę korytarza na pierwszym piętrze z wysokimi ścianami, pod którymi stały malownicze grupki punków. W sali na końcu Dezerter demontował rzeczywistość, w czym pomagał im znany SOS-owicz Tyc, wykonując obłąkany taniec. Kiedy ma się siedemnaście lat, tak właśnie wygląda niebo. Tamten SOS oznaczał wolność, świat, w którym można było wyrażać, co w duszy grało. Gdyby ktoś mi powiedział, że za osiem lat będę tu psychologiem, uznałabym to za dobry żart.

Wiadomość, iż w SOS-ie poszukują psychologa dotarła do mnie, gdy  byłam w trakcie pisania pracy magisterskiej. Dysponowałam wykształceniem nazywanym wówczas „prezydenckim”, na cześć prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, który choć zaniedbał obrony magisterium, uważał, że ma wykształcenie wyższe. Ośmielona przykładem ze szczytów władzy zgłosiłam się na rozmowę z Moniką Turską, ówczesną psycholożką SOS-u i zostałam przyjęta na próbę. Zaproszono mnie do spędzenia dnia na Grochowskiej pod czujnym okiem Moniki i starszych wychowanków SOS-u. Byli to nieco aroganccy maturzyści, którzy od razu zaproponowali, żebym „na próbę” pozamiatała strych. 

Zapamiętałam ich szczególnie z jednej sytuacji, dobrze oddającej klimat ówczesnego SOS-u. Po wejściu do pokoju nauczycielskiego zobaczyłam stojący na środku okrągły stół, przy którym ci właśnie maturzyści nieśpiesznie jedli słuszny obiad. Panował normalny rozgardiasz, jak to w szkole podczas przerwy, po pokoju kręcili się nauczyciele rozmawiając i szukając dzienników, dzwonił telefon. Nagle w środku tego zamieszania jeden z maturzystów zwrócił się znad talerza do nauczyciela historii: „Jasiu, powiedz tym ludziom, żeby tu tak bez przerwy nie dzwonili, w końcu tu się pracuje”. W odpowiedzi usłyszałam prychnięcie dezaprobaty i rozbawienia równocześnie, i tak poznałam Majkę Kardaszewską, niezrównaną dyrektorkę szkoły, samo serce SOS-u. Już tego pierwszego dnia uczestniczyłam w kilku interwencjach, ponieważ do SOS-u ściągały dzieciaki z całej Polski z najróżniejszymi kłopotami, rzucały je na stół i oczekiwały pomocy. Zakończyłam dzień z taką właśnie duszyczką w potrzebie, którą trzeba był zawieźć do jednego z warszawskich ośrodków terapii. Gdy przytuliłam ją na pożegnanie, zauważyła, że to ja cała drżę, tak emocjonujący był dla mnie ten dzień. Doceniono moje zaangażowanie i zostałam przyjęta. 

Wyobrażenia, jakie wtedy miałam na temat roli psychologa w SOS-ie, zakładały całkowitą służebność wobec wspólnoty, jaka istniała w tym miejscu i ochronę wartości, które udało się jej przez lata wypracować. Bowiem SOS był społecznością, dla której „być” znaczyło daleko więcej, niż „mieć”, jakkolwiek dzisiaj archaicznie to brzmi. Kultywowano atmosferę równości, liczenia się tak samo z każdą osobą, obojętnie jaką funkcję i rolę odgrywała w Ośrodku. Wszyscy zwracali się do siebie po imieniu i było w tym więcej wzajemnego szacunku niż w formalizmach i czołobitności. Rozumiałam SOS jako schronienie i szansę dla zdolnych, utalentowanych, młodych ludzi, którzy wypadli ze standardowego systemu edukacji, a tzw. normalna szkoła była dla nich nieznośnym systemem opresji. Nie mniej nie zasługiwali na to, by zakończyć kształcenie na poziomie podstawowym, a społeczeństwo także wiele by na tym straciło. W końcu każda awangarda rodzi się ze sprzeciwu, a bez awangardy dotąd siedzielibyśmy na drzewie. SOS-owicze byli ludźmi o otwartych umysłach, odważnie wyrażającymi swoje zdanie, a Ośrodek wzmacniał w nich takie postawy. 

Z późniejszych lat pamiętam, jak podczas matur zasiadaliśmy w pokoju nauczycielskim, żeby czytać prace pisemne naszych wychowanków, bo to po prostu była dobra, czasami pasjonująca lektura. Pamiętam anegdotyczne odpowiedzi na pytania na klasówkach, z których się śmialiśmy, ale w gruncie rzeczy byliśmy dumni, że nasze „dzieci” nie boją się samodzielnie myśleć (np. na pytanie „dlaczego stałocieplność jest osiągnięciem ewolucyjnym?” uczeń odpowiedział: „moim zdaniem nie jest. Żaby się nie przeziębiają”). Oczywiście, nie każdy SOS-owicz był intelektualistą, ponieważ przy tym poziomie wolności młodzi ludzie nierzadko uczyli się, czego chcieli i kiedy chcieli. Uczyli się także ze względu na przywiązanie do swoich nauczycieli, ponieważ jakość wzajemnych relacji stanowiła w SOS-ie ważną wartość. Przypominam sobie sytuację po sprawdzianie z geografii, na którym nieprzygotowana uczennica nie mogła zlokalizować złóż węgla kamiennego na obszarze Polski. Po tym smutnym wystąpieniu podeszła stropiona do swojej nauczycielki: „Majka, mogę się przytulić?”. Nieistotny był oblany sprawdzian, ale zawód, jaki sprawiła uwielbianej Majce. Pamiętam też konieczność odbycia przez siebie oryginalnej rozmowy wspierającej po jakimś sprawdzianie z historii. Do mojego gabinetu przyszedł roztrzęsiony podopieczny, żaląc się, że najpewniej oblał sprawdzian, ponieważ Jaś od historii usiadł przed nim i zasłonił się gazetą. „Miałem wszystkie ściągi, ale nie mogłem mu tego zrobić!”- wykrzykiwał sfrustrowany uczeń „On to robi specjalnie!” - złościł się, będąc niedaleki od prawdy, bo Jaś jako człowiek o wysokich standardach samą swoją obecnością narzucał je na innych.

Otrzymałam szczególną możliwość ochrony tego, co uważałam w SOS-ie za cenne i wpływania na jego kształt, ponieważ wkrótce po zatrudnieniu zaczęłam odpowiadać za Komisję Przyjęć do Ośrodka. Komisja Przyjęć była to cała instytucja, ponieważ do SOS-u przyjeżdżali młodzi ludzie z całej Polski, i każdego roku przeprowadzałam rozmowy kwalifikacyjne z około setką osób. (…)”        


Fotografie pochodzą z profilu fb "Ludzie SOS-u".