Mam wrażenie,
że w jego drodze zawodowej nie było przypadków. Tak edukacja (zespół szkół
fototechnicznych), jak ujawnione na fb zainteresowania (fotografia, technika,
informatyka), jak też wykonywane przez niego profesje (oświetleniowiec
elektryk, technik wydarzeń audiowizualnych, realizator dźwięku): wszystko do
siebie pasuje. SOS pasuje nieco mniej, ale może SOS to epizod (kiedy trafiłem
do SOS-u w 1992 roku, Piotr był w trzeciej klasie). A może chodzi o tak charakterystyczną dla sosersów wrażliwość? Aktualne miejsce pracy (Teatr
Rampa) też raczej nie jest przypadkiem. Wiadomo: Kołowa, Targówek. A Targówek i
Praga (nie zawsze były to pojęcia rozłączne) wydają się być jego miejscem na
ziemi. O nich najchętniej pisze. No właśnie, bo Piotr pisze. Pisze dużo, ale krótko.
Pisze małe prozy. Myślę, że pisze po mistrzowsku. Jego pisanie jest, niestety,
mocno rozproszone po fejsbuku.
Czytając
Piotra próbuję, chociaż na własny użytek, uporządkować jego dorobek. Nie mam jednak
większego pojęcia o literaturze. Co zrobić, jakie kompetencje, taka
klasyfikacja. Ale i tak ją Wam przedstawię.
Jedną z form
prozatorskich używanych przez Piotra jest opis. Jawi mi się on jako efekt niespiesznych
spacerów i uważnych lektur. Daje czytelnikowi obraz zanurzonej w historii całości,
przywołując jednocześnie aktualny konkret szczegółu:
„Przez tunel w nasypie kolejowym przechodzę w inny świat,
plątanina jezdni, szyn tramwajowych, znaków drogowych i sygnalizacji świetlnej
tworzy, nawet przy małym ruchu ulicznym, wrażenie chaosu. Zastanawiam się czy
legendy o podziemnych przejściach przebijających Pragę w różnych kierunkach,
tworzących pod powierzchnią ziemi pajęczynę komunikacyjną dla tajnych, dawnych
i współczesnych celów, mają w sobie choć okruszek prawdy. Może mieszkamy obok
ludzi, dla których przejście podziemiami łączącymi stare metro z piwnicami
Rogatki Bródnowskiej, Koszarami Orenburskiego Pułku Kozaków i wreszcie, prócz
wielu innych miejsc, Teatru Rampa na Targówku, to codzienna i już spowszedniała
praca. Mijam kebab Efes, kolorowy budynek, który, gdy wszedłem do jego wnętrza
po długim pandemicznym zakazie odwiedzania restauracji, oczarował mnie
wystrojem. To tu mieściła się przedwojenna podstacja elektrycznej sieci
tramwajowej, która zasilała sieć trakcyjną tramwajów, poruszających się ulicą
świętego Wincentego. 30 marca 1969 r. zlikwidowano trasę. Po lewej stronie,
niewzruszenie od ponad stu lat, ciemnym brązem tkwi Drewniak, „drewniana
kamienica”. Zbudowana w 1908 r. jako czynszówka, podczas pierwszych dni Powstania
Warszawskiego zamieniona na szpital polowy. Za nim na północ rozciągają się
tereny najstarszego, bo istniał już w 1740 roku, i największego ocalałego
cmentarza żydowskiego w Warszawie. Wzdłuż bezszynowej ulicy świętego Wincentego
dochodzę do Kołowej. W 1935 r. była obficie zabudowaną normalną ulicą, by do
1945 r. przybrać postać szerokiej, wręcz reprezentacyjnej arterii. Tyle widać z
nieba, a konkretnie z map ortofotomapy Warszawy. Kołowa wedle numeracji zaczyna
się od strony Placu Horodelskiego, dziś Skweru Wiecha, kończy się skrzyżowaniem
z Wincentego.”
Obserwator jest tak mocno związany z opisywanym krajobrazem, że
staje się jego organiczną częścią. W tej sytuacji trudno mu się rozstać z
aktualną formą tego krajobrazu. Bywa, że opis, mocno nasycony nostalgią,
przeradza się w westchnienie:
„Zjadają nam
nasze spacerowe pole. Zmniejszyło się o połowę. Wysokie dźwigi z wyciągniętymi
ramionami górują nad okolicą. Długie mają ramiona. Ledwo mieszczą się nad
beżowymi wydeptanymi dróżkami, nad zielonymi dywanami starych łąk obsypanych
żółtym wrotyczem, nad dębami, które skarłowaciały przy ogromie stalowych
kratownic. Smutno mi chodzić w znane miejsca, których zaraz nie będzie. Będą je
zabierać po kawałku, aż zapomnę że kiedyś były. Będę tęsknić za szelestem
wiatru w rachitycznych jabłonkach, za skąpym dębowym cieniem. Za wirującym
żółtym obłokiem kurzem. Polubiłem miejsce tak kruche, tak delikatne, jakim może
być tylko kawałek dzikości wewnątrz pęczniejącego miasta.”
„Ciepły letni wieczór, cichy szmer samochodów, zapach perfum w ciemnym
powietrzu. Gwar ludzi na wiślanych bulwarach. Rozświetlone wnętrza pawilonów
parują frytkami. Mieszanka perfum i oleju, mocne rytmy z boomboxa. Uspokajający
łomot kół przejeżdżających podniebnych pociągów. Jeszcze ostatni raz zatrzymuję
się, ostatnie spojrzenie na bulwar. Mijają mnie pary trzymające się za ręce,
rozwijają słodki, kwiatowy zapach randki, na chwilę zwalnia by ulecieć za nimi.
Ciepły letni wieczór. Plątanina stali, nitów i betonu. Słodki swąd palonych
much na rozgrzanych lampach, szum samochodów. Tajne przejście w głąb miasta
prowadzi do czarno-białych lat celuloidowych wspomnień.”
Piotr jest raczej niesfornym spacerowiczem. Stąd
nie wszystkie jego opisy mają charakter topograficzno-historyczny. Bywa tak, że
spaceruje pod prąd. I wtedy opis nabiera cech realizmu magicznego:
„Czy próbowaliście iść na rutynowy spacer inna drogą niż
zwykle? Pod prąd, że tak powiem, wspak. My spróbowaliśmy dziś i nawet wyszło.
Choć wszystko było niezwyczajne. Wyszliśmy i wprost spod drzwi znaną nam
doskonale drogą powrotną udaliśmy się przed siebie. Och, chciałoby się napisać
w nieznanym kierunku, ale to nie byłaby prawda. Za to podziwialiśmy te
wszystkie rzeczy z drugiej strony, nieznane nam dotąd cienie rysowały się
głęboko przed nami, słońce dotąd oślepiające, pchało nas zajętych zachwytem nad
nieznaną stroną przyrody, milionem rozgrzanych paluszków. Co najbardziej
zaskakujące, to to że musieliśmy szukać przejścia w chaszczach, przejścia
wejścia, które gdy jest wyjściem zaprasza szerokim prześwitem. Róża, której
gałęzie pieszczotliwie muskają nas na pożegnanie teraz pręży się jeżąc ku nam
baterie ostrych kolców. Czepia się o wszystko ale w końcu daje za wygraną.
Przechodzimy obok winogronowych zwisów, skrzętnie ukrywających owoce za
postrzępionymi płatami liści i już jesteśmy na prostej drodze na spacer z
którego wracamy.”
Czasem prozatora poniesie przez chwilę publicystyczny
temperament. Nie uderza jednak wprost: filtruje publicystykę przez wysokiej
próby poczucie humoru. Może wtedy powstać perełka nawiązującej do najlepszych
tradycji groteski (Gogol? Mrożek?):
„Tłum oblegał pałac prezydencki, nie
inaczej było przed Belwederem, którego dziedziniec zalegały truchła popsutych
autobusów ztm. Nie było łatwo. Pierwszy śnieg tej zimy rozkładał białe obrusy
na wszystkim, co się nie ruszało, nie chuchało, nie podrygiwało z zimna,
zacierając zziębnięte ręce. Stałem, wiłem się i tupałem, bałem się z innymi, że
nagle coś się zmieni. Trzeba będzie się rozejść do domów z pustymi rękami,
stanąć przed drzwiami i przyjąć zawiedzione spojrzenie bliskich. Ale to jeszcze
nie teraz. Kolejka wolno, ale uparcie szła do przodu. Każdy dostawał swoje
ułaskawienia. Prezydent ułaskawiał wszystkich in blanco. Ułaskawiał, to
braliśmy. Dla żony, dla dzieci - tych nienarodzonych też, dla przyszłych
teściów, teściowych i w formie abonamentów. Te ostatnie były płatne, wykupywali
je pospolici przestępcy - im się opłacało ze względu na ryzyko zawodowe. Śnieg
padał, było zimno, a my tuptaliśmy, planując przyszłe zbrodnie.”
No i opowiadania. Nie potrafię ich
policzyć: może dałoby się już zebrać je w niewielki zbiorek? Są wśród nich
opowiadania sytuacyjne. Znajdziemy też wśród nich próby kosmogoniczne:
„Bóg usiadł
znużony pracą, otrzepał ręce z wieczystego pyłu, a potem wytarł je o krótkie
ogrodniczki. - Nareszcie, będzie z kim pogadać . -Wyjął z kieszeni na piersi
paczkę zmiętych klubowych. Wypukał jednego i bez dotykania ręką chwycił
spierzchniętymi wargami za aromatyczną tutkę. - No jak ci tam - kiwnął głową ku
ruszającej się niezgrabnie masie. -Wszystko masz, czy o czymś zapomniałem? Twór
podszedł niepewnie do Boga. - Nie wiem co mam mieć. Nie wiem kim jestem. Nie
wiem, jak się nazywam… Dasz zajarać? - A…dam -odrzekł Bóg podając papierosy i
czekając z płonącą zapalniczką. - Teraz mam już wszystko. Pierwszy człowiek na
ziemi odetchnął błękitnym obłokiem. Papieros zrobił swoje, rozluźnił człowieka
i wydobył z jego wnętrza najskrytsze, bo pierwsze, pragnienia. - Czy mógłbyś
dać mi towarzysza. Towarzysza, który będzie mnie wspierał, szanował i wysłucha
mnie, gdy sobie gdzieś pójdziesz. Delikatnego i cierpliwego, takiego którego
mógłbym pokochać?
Bóg westchnął,
dociągnął skrawek peta, wypuścił na żar długi girland brązowej śliny,
odpstryknął mokrego poza zasięg wzroku i zaczął lepić pieska.”
Czytajcie małe
formy Piotra Zaczka! Naprawdę warto czytać prozę, w której znalazło się miejsce
na wrotycz i na trylinkę.
Niniejszy post jest efektem rabunku dokonanego na profilu fb Piotra Zaczka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz