poniedziałek, 1 lipca 2024

SOS. Przełom grocholitu i rzymowiecza.

Wiele osób opowiada o SOS-ie. Zapisano trochę wspomnień z lat 80. Z lat 90. i późniejszych wspomnień praktycznie nie ma. Tym wdzięczniejszy jestem pani Halinie Ożarowskiej, mamie nieżyjącej Joanny „Rybki” Ożarowskiej za przesłanie mi pliku odnalezionego na pulpicie laptopa córki. Asia opisuje SOS barwnie, z ogromnym talentem. Utrwala klimat tamtych czasów. Myślę, że potwierdzi to każdy, kto wtedy w SOS-ie był, choćby przez chwilę. Niestety, mamy do czynienia z fragmentem. Opowieść w pewnym momencie się urywa…

„Moje pierwsze wspomnienia o SOS-ie pochodzą z czasów, gdy byłam licealistką, w klasie maturalnej albo wcześniej. Chadzałam wtedy na koncerty punkowe i czułam się związana ze środowiskiem kontestujących outsiderów. Znałam więc różne osoby uczące się w SOS-ie, bo właśnie ze środowiska młodych kontestatorów rekrutowali się uczniowie Ośrodka. Ci, których znałam, zdecydowanie nie mieścili się w normach, co w moich oczach podnosiło prestiż placówki, zdolnej ogarnąć żywioł, których nie objęłaby żadna szkoła. Na koncertach w warszawskim Remoncie kilkukrotnie zaczepili mnie jacyś ludzie, twierdząc że znają mnie z SOS-u i obrażali się, gdy zaprzeczałam. Doszłam więc do wniosku, że muszę mieć tam sobowtóra, a dziś myślę, że była to jakaś zapowiedź przyszłych czasów. 

Bezpośrednie spotkanie z kamienicą przy Grochowskiej, gdzie wówczas mieścił się SOS, przeżyłam na koncercie Dezertera. Punkowa legenda zagrała w SOS-ie, ponieważ Skandal - wokalista, tutaj się uczył. Spotkanie z zaczarowanym światem na Grochowskiej było dla mnie kompletnym szokiem mimo, że koncerty punkowe organizowano w najdziwniejszych miejscach. Po przekroczeniu bramy wkraczało się w królestwo kolorowych ścian i grafitti z nieskrępowanym przekazem myśli, choć za bramą dogorywał ponury (nie)realny socjalizm połowy lat 80. Pamiętam perspektywę korytarza na pierwszym piętrze z wysokimi ścianami, pod którymi stały malownicze grupki punków. W sali na końcu Dezerter demontował rzeczywistość, w czym pomagał im znany SOS-owicz Tyc, wykonując obłąkany taniec. Kiedy ma się siedemnaście lat, tak właśnie wygląda niebo. Tamten SOS oznaczał wolność, świat, w którym można było wyrażać, co w duszy grało. Gdyby ktoś mi powiedział, że za osiem lat będę tu psychologiem, uznałabym to za dobry żart.

Wiadomość, iż w SOS-ie poszukują psychologa dotarła do mnie, gdy  byłam w trakcie pisania pracy magisterskiej. Dysponowałam wykształceniem nazywanym wówczas „prezydenckim”, na cześć prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, który choć zaniedbał obrony magisterium, uważał, że ma wykształcenie wyższe. Ośmielona przykładem ze szczytów władzy zgłosiłam się na rozmowę z Moniką Turską, ówczesną psycholożką SOS-u i zostałam przyjęta na próbę. Zaproszono mnie do spędzenia dnia na Grochowskiej pod czujnym okiem Moniki i starszych wychowanków SOS-u. Byli to nieco aroganccy maturzyści, którzy od razu zaproponowali, żebym „na próbę” pozamiatała strych. 

Zapamiętałam ich szczególnie z jednej sytuacji, dobrze oddającej klimat ówczesnego SOS-u. Po wejściu do pokoju nauczycielskiego zobaczyłam stojący na środku okrągły stół, przy którym ci właśnie maturzyści nieśpiesznie jedli słuszny obiad. Panował normalny rozgardiasz, jak to w szkole podczas przerwy, po pokoju kręcili się nauczyciele rozmawiając i szukając dzienników, dzwonił telefon. Nagle w środku tego zamieszania jeden z maturzystów zwrócił się znad talerza do nauczyciela historii: „Jasiu, powiedz tym ludziom, żeby tu tak bez przerwy nie dzwonili, w końcu tu się pracuje”. W odpowiedzi usłyszałam prychnięcie dezaprobaty i rozbawienia równocześnie, i tak poznałam Majkę Kardaszewską, niezrównaną dyrektorkę szkoły, samo serce SOS-u. Już tego pierwszego dnia uczestniczyłam w kilku interwencjach, ponieważ do SOS-u ściągały dzieciaki z całej Polski z najróżniejszymi kłopotami, rzucały je na stół i oczekiwały pomocy. Zakończyłam dzień z taką właśnie duszyczką w potrzebie, którą trzeba był zawieźć do jednego z warszawskich ośrodków terapii. Gdy przytuliłam ją na pożegnanie, zauważyła, że to ja cała drżę, tak emocjonujący był dla mnie ten dzień. Doceniono moje zaangażowanie i zostałam przyjęta. 

Wyobrażenia, jakie wtedy miałam na temat roli psychologa w SOS-ie, zakładały całkowitą służebność wobec wspólnoty, jaka istniała w tym miejscu i ochronę wartości, które udało się jej przez lata wypracować. Bowiem SOS był społecznością, dla której „być” znaczyło daleko więcej, niż „mieć”, jakkolwiek dzisiaj archaicznie to brzmi. Kultywowano atmosferę równości, liczenia się tak samo z każdą osobą, obojętnie jaką funkcję i rolę odgrywała w Ośrodku. Wszyscy zwracali się do siebie po imieniu i było w tym więcej wzajemnego szacunku niż w formalizmach i czołobitności. Rozumiałam SOS jako schronienie i szansę dla zdolnych, utalentowanych, młodych ludzi, którzy wypadli ze standardowego systemu edukacji, a tzw. normalna szkoła była dla nich nieznośnym systemem opresji. Nie mniej nie zasługiwali na to, by zakończyć kształcenie na poziomie podstawowym, a społeczeństwo także wiele by na tym straciło. W końcu każda awangarda rodzi się ze sprzeciwu, a bez awangardy dotąd siedzielibyśmy na drzewie. SOS-owicze byli ludźmi o otwartych umysłach, odważnie wyrażającymi swoje zdanie, a Ośrodek wzmacniał w nich takie postawy. 

Z późniejszych lat pamiętam, jak podczas matur zasiadaliśmy w pokoju nauczycielskim, żeby czytać prace pisemne naszych wychowanków, bo to po prostu była dobra, czasami pasjonująca lektura. Pamiętam anegdotyczne odpowiedzi na pytania na klasówkach, z których się śmialiśmy, ale w gruncie rzeczy byliśmy dumni, że nasze „dzieci” nie boją się samodzielnie myśleć (np. na pytanie „dlaczego stałocieplność jest osiągnięciem ewolucyjnym?” uczeń odpowiedział: „moim zdaniem nie jest. Żaby się nie przeziębiają”). Oczywiście, nie każdy SOS-owicz był intelektualistą, ponieważ przy tym poziomie wolności młodzi ludzie nierzadko uczyli się, czego chcieli i kiedy chcieli. Uczyli się także ze względu na przywiązanie do swoich nauczycieli, ponieważ jakość wzajemnych relacji stanowiła w SOS-ie ważną wartość. Przypominam sobie sytuację po sprawdzianie z geografii, na którym nieprzygotowana uczennica nie mogła zlokalizować złóż węgla kamiennego na obszarze Polski. Po tym smutnym wystąpieniu podeszła stropiona do swojej nauczycielki: „Majka, mogę się przytulić?”. Nieistotny był oblany sprawdzian, ale zawód, jaki sprawiła uwielbianej Majce. Pamiętam też konieczność odbycia przez siebie oryginalnej rozmowy wspierającej po jakimś sprawdzianie z historii. Do mojego gabinetu przyszedł roztrzęsiony podopieczny, żaląc się, że najpewniej oblał sprawdzian, ponieważ Jaś od historii usiadł przed nim i zasłonił się gazetą. „Miałem wszystkie ściągi, ale nie mogłem mu tego zrobić!”- wykrzykiwał sfrustrowany uczeń „On to robi specjalnie!” - złościł się, będąc niedaleki od prawdy, bo Jaś jako człowiek o wysokich standardach samą swoją obecnością narzucał je na innych.

Otrzymałam szczególną możliwość ochrony tego, co uważałam w SOS-ie za cenne i wpływania na jego kształt, ponieważ wkrótce po zatrudnieniu zaczęłam odpowiadać za Komisję Przyjęć do Ośrodka. Komisja Przyjęć była to cała instytucja, ponieważ do SOS-u przyjeżdżali młodzi ludzie z całej Polski, i każdego roku przeprowadzałam rozmowy kwalifikacyjne z około setką osób. (…)”        


Fotografie pochodzą z profilu fb "Ludzie SOS-u".














2 komentarze:

  1. Halina Ozarowska1 lipca 2024 13:24

    Tak właśnie Asia wspominała pracę w SOSie. To była dla niej pierwsza i najważniejsza praca .Panująca tam atmosfera i wspaniali ludzie .Dziękuje Panie Januszu że "ocala Pan od zapomnienia"

    OdpowiedzUsuń
  2. Piotr Kiembłowski2 lipca 2024 02:59

    Joanna była bardzo oddana pracy, bardzo dużo osób, które tam trafiały zawdzięcza jej zobaczenie siebie w szerszych kontekstach; dawała również wiele wszystkim z zespołu wychowawców i nauczycieli; tam się robiło i robi wiele - tego, czego nie robią inni - w rodzinach, szkołach. Tym smutniejsze, że Joanna odeszła tak wcześnie :(

    OdpowiedzUsuń