sobota, 1 lutego 2025

Przygody pana Michała.

Gmach zakładu wychowawczego dla chłopców Braci Albertynów, Grochowska 194/196.

Stał szarą ścianą przy ulicy Grochowskiej, cofnięty, dawał przestrzeń na zaniedbane podwórko. Symetryczny, podniesiony w środkowej części, zwieńczony rozpadającą się attyką. Był początek lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku, Polska żyła, zachłystując się co chwila nieumiejętnie jeszcze używaną wolnością. Sam środek transformacji. Wszystko mieszało się ze sobą. Nowe ze starym, stare wartości i nowe pragnienia, niedopasowane technologie ze sprytem wbudowanym w każdego przez lata socjalizmu. Szary, zaniedbany. Betonowe kule attyki pękały, podtrzymujące je kolumienki, rozrywane zimowymi mrozami, nie dawały rady ich trzymać. Groziło katastrofą. Znalazłem się na pierwszym piętrze budynku. Zakurzone okienka nad drzwiami do kolejnych przestrzeni przepuszczały miękkie światło, wypełniając korytarz tajemniczymi projekcjami urządzeń zalegających zamknięte pokoje. Białe, opuchnięte grubymi warstwami olejnej farby futryny, otaczały sfatygowane drzwi. Na jednych wisiała otwarta kłódka, były niedomknięte, a ze szpary sączył się zapach fajkowego dymu. Zapukałem i tym pukaniem otworzyłem drzwi szerzej. Pomieszczenie, oświetlone jedynie brudnym światłem podwórka, tonęło w cieniach. Nie zarejestrowałem jego rozmiaru. Długi blat po lewej stronie. Pnące się po ścianie półki, załadowane urządzeniami. Girlandy poskręcanych przewodów, taśm filmowych i sznurków. Człowiek. Gdyby się nie poruszył, pewnie bym go nie zauważył. Przestraszył mnie tym nagłym ruchem. Biały, swetrowy golf, brązowa, skórzana kurtka, białe włosy, fajka. Nie pamiętam tej pierwszej rozmowy, raczej krótka i szorstka, nie miałem żadnej sprawy, może przeszkadzałem. Byłem tam potem wiele razy, tolerował mnie za moją fascynację sprzętami, ale miał do nich inne podejście niż ja. Dla mnie była to archeologia polskich urządzeń, nieprzebrane złoża uśmierconych mechanizmów i myśli konstruktorów. Dla niego to były sprzęty do naprawy. Zbierał, bo musiał, bo widocznie miał obowiązek to trzymać. Znał się na nich, ale albo nie chciało mu się ich naprawiać, albo to już nie miało żadnego sensu. Bo jaki był sens naprawiać projektor na taśmę 16mm w czasach, gdy każdy chciał mieć magnetowid, jaka szkoła miała czas owijać celuloidową taśmą zębate bębenki projektora PREXER, komu potrzebny był syntezator Eltronic, gdy ruszyła z Zachodu fala elektronicznych keyboardów Yamahy. Warsztat pana Michała obsługiwał głównie szkoły, obsługiwał, to znaczy pan Michał przyjmował sprzęty do naprawy, wrzucał je gdzieś na półkę na wysokiej ścianie swojego królestwa i zapominał. Po jakimś czasie wystawiał kwit, że sprzętu nie dało się naprawić i… wszyscy byli zadowoleni, a wśród nich Ja. Wybierałem za pozwoleniem właściciela najciekawsze sprzęty, rozbierałem je w drobny mak, a on czasem mi tłumaczył, co jak powinno działać, a czasem odnosiłem wrażenie, że unikał objaśnień, bo sam nie wiedział i nie miał ochoty się nad tym zastanawiać. Nie wiem na jakiej zasadzie działał ten układ pomiędzy nami, bo cały czas pozostawał zdystansowany i szorstki. Pewnego dnia na podwórku za budynkiem pojawił się kontener, do którego pracownicy MPO wrzucali całą zawartość magicznego warsztatu, okazało się że dostał wypowiedzenie lokalu, pokoju i, co dopiero wtedy odkryłem, pokaźnej komórki na podwórku, w której najniższe frakcje hałdy sprzętu zdążyły zardzewieć i zgnić. Więcej pana Michała nie widziałem.

Piotr Zaczek

Opowiadanie Piotra wyposażone jest w zakończenie, które nie daje bohaterowi żadnej szansy na ciąg dalszy („wrzucali całą zawartość”, „wypowiedzenie lokalu”, „więcej go nie widziałem”). Problem w tym, że dalszy ciąg nastąpił. SOS (w niepojęty dla mnie sposób, może cudowny) przygarnął pana Michała. Został tu zatrudniony jako „techniczny”. Przeżył z nami ostatnie lata Grochowskiej, a potem jeszcze ponad dwie dekady Rzymowskiego. Część zabytków techniki, które tak pieczołowicie magazynował, udało mu się przewieźć z Grochowa na Służewiec. 

Kompletnie do SOS-u nie pasował. Afiszował się znajomościami w starej generalicji. Dawał do zrozumienia, że był kiedyś „człowiekiem służb”. Miłośnik broni, zapalony myśliwy, wróg wszelkiej ludzkiej słabości. Od czasu do czasu rzucał złote myśli o „bydle, które wszystko niszczy” i o tym, że naszych uczniów „powinno się pozamykać w jakichś obozach”. My też nie mieliśmy u niego wysokich notowań. Wymieniając kiedyś po raz kolejny klamkę do drzwi prowadzących do pokoju nauczycielskiego, oznajmił, że klamka się psuje, ponieważ… zbyt często i niewłaściwie jej używamy. Wiertarkę uruchamiał najchętniej w samym środku dnia, odbierając nauczycielom możliwość prowadzenia lekcji. Fakt faktem, pokonał wiele usterek, wiele urządzeń przywrócił do życia. Dbał o nagłośnienie imprez. Studniówka nie była możliwa bez jego obecności. Przez wiele lat dokumentował z kamerą w ręku liczne uroczystości. Wspólną cechą jego filmów była silna koncentracja na urodzie pracownic i podopiecznych Ośrodka. Opatrywał te filmy charakterystycznym „podpisem”: kierując kamerę w stronę najbliższego lustra, przez minutę-dwie filmował samego siebie.

Od dawna powinien być na emeryturze. Przez ostatnie lata pracy borykał się z ciężką chorobą. Z pewnością nie było mu łatwo.

Stał się częścią SOS-u. Nieodłączną fajkę, którą bezkarnie palił w miejscach gdzie było to zabronione, pamiętają wszyscy. Mógłby zanucić: „Pan Faja, Pan Faja: tak na mnie wołają”. Celnie opisał go Piotr: „biały, swetrowy golf, brązowa, skórzana kurtka, białe włosy, fajka”. Pan Michał Buzycki. Stał się częścią SOS-u. Tak jak my wszyscy.


Miałem spore problemy z ilustracjami do tego posta. Dziekuję Beacie Kojło-Boratyńskiej za wygenerowanie dwóch fotografii p. Michała Buzyckiego. Autorem zdjęć okolic Ronda Wiatraczna jest Piotr Nodzykowski.













































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz