Gmach zakładu wychowawczego dla chłopców Braci Albertynów, Grochowska 194/196.
Stał szarą ścianą przy
ulicy Grochowskiej, cofnięty, dawał przestrzeń na zaniedbane podwórko.
Symetryczny, podniesiony w środkowej części, zwieńczony rozpadającą się attyką.
Był początek lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku, Polska żyła,
zachłystując się co chwila nieumiejętnie jeszcze używaną wolnością. Sam środek
transformacji. Wszystko mieszało się ze sobą. Nowe ze starym, stare wartości i
nowe pragnienia, niedopasowane technologie ze sprytem wbudowanym w każdego
przez lata socjalizmu. Szary, zaniedbany. Betonowe kule attyki pękały, podtrzymujące
je kolumienki, rozrywane zimowymi mrozami, nie dawały rady ich trzymać. Groziło
katastrofą. Znalazłem się na pierwszym piętrze budynku. Zakurzone okienka nad
drzwiami do kolejnych przestrzeni przepuszczały miękkie światło, wypełniając
korytarz tajemniczymi projekcjami urządzeń zalegających zamknięte pokoje. Białe,
opuchnięte grubymi warstwami olejnej farby futryny, otaczały sfatygowane drzwi.
Na jednych wisiała otwarta kłódka, były niedomknięte, a ze szpary sączył się
zapach fajkowego dymu. Zapukałem i tym pukaniem otworzyłem drzwi szerzej.
Pomieszczenie, oświetlone jedynie brudnym światłem podwórka, tonęło w cieniach.
Nie zarejestrowałem jego rozmiaru. Długi blat po lewej stronie. Pnące się po
ścianie półki, załadowane urządzeniami. Girlandy poskręcanych przewodów, taśm
filmowych i sznurków. Człowiek. Gdyby się nie poruszył, pewnie bym go nie
zauważył. Przestraszył mnie tym nagłym ruchem. Biały, swetrowy golf, brązowa, skórzana kurtka, białe włosy, fajka. Nie pamiętam tej pierwszej rozmowy, raczej
krótka i szorstka, nie miałem żadnej sprawy, może przeszkadzałem. Byłem tam
potem wiele razy, tolerował mnie za moją fascynację sprzętami, ale miał do nich
inne podejście niż ja. Dla mnie była to archeologia polskich urządzeń,
nieprzebrane złoża uśmierconych mechanizmów i myśli konstruktorów. Dla niego to
były sprzęty do naprawy. Zbierał, bo musiał, bo widocznie miał obowiązek to
trzymać. Znał się na nich, ale albo nie chciało mu się ich naprawiać, albo to
już nie miało żadnego sensu. Bo jaki był sens naprawiać projektor na taśmę 16mm
w czasach, gdy każdy chciał mieć magnetowid, jaka szkoła miała czas owijać
celuloidową taśmą zębate bębenki projektora PREXER, komu potrzebny był
syntezator Eltronic, gdy ruszyła z Zachodu fala elektronicznych keyboardów
Yamahy. Warsztat pana Michała obsługiwał głównie szkoły, obsługiwał, to znaczy pan
Michał przyjmował sprzęty do naprawy, wrzucał je gdzieś na półkę na wysokiej
ścianie swojego królestwa i zapominał. Po jakimś czasie wystawiał kwit, że
sprzętu nie dało się naprawić i… wszyscy byli zadowoleni, a wśród nich Ja.
Wybierałem za pozwoleniem właściciela najciekawsze sprzęty, rozbierałem je w
drobny mak, a on czasem mi tłumaczył, co jak powinno działać, a czasem
odnosiłem wrażenie, że unikał objaśnień, bo sam nie wiedział i nie miał ochoty
się nad tym zastanawiać. Nie wiem na jakiej zasadzie działał ten układ pomiędzy
nami, bo cały czas pozostawał zdystansowany i szorstki. Pewnego dnia na
podwórku za budynkiem pojawił się kontener, do którego pracownicy MPO wrzucali
całą zawartość magicznego warsztatu, okazało się że dostał wypowiedzenie
lokalu, pokoju i, co dopiero wtedy odkryłem, pokaźnej komórki na podwórku, w
której najniższe frakcje hałdy sprzętu zdążyły zardzewieć i zgnić. Więcej pana
Michała nie widziałem.
Piotr Zaczek
Opowiadanie
Piotra wyposażone jest w zakończenie, które nie daje bohaterowi żadnej szansy na
ciąg dalszy („wrzucali całą zawartość”, „wypowiedzenie lokalu”, „więcej go nie
widziałem”). Problem w tym, że dalszy ciąg nastąpił. SOS (w niepojęty dla mnie sposób,
może cudowny) przygarnął pana Michała. Został tu zatrudniony jako „techniczny”.
Przeżył z nami ostatnie lata Grochowskiej, a potem jeszcze ponad dwie dekady
Rzymowskiego. Część zabytków techniki, które tak pieczołowicie magazynował,
udało mu się przewieźć z Grochowa na Służewiec.
Kompletnie
do SOS-u nie pasował. Afiszował się znajomościami w starej generalicji. Dawał
do zrozumienia, że był kiedyś „człowiekiem służb”. Miłośnik broni, zapalony
myśliwy, wróg wszelkiej ludzkiej słabości. Od czasu do czasu rzucał złote myśli
o „bydle, które wszystko niszczy” i o tym, że naszych uczniów „powinno się
pozamykać w jakichś obozach”. My też nie mieliśmy u niego wysokich notowań. Wymieniając
kiedyś po raz kolejny klamkę do drzwi prowadzących do pokoju nauczycielskiego,
oznajmił, że klamka się psuje, ponieważ… zbyt często i niewłaściwie jej
używamy. Wiertarkę uruchamiał najchętniej w samym środku dnia, odbierając nauczycielom
możliwość prowadzenia lekcji. Fakt faktem, pokonał wiele usterek, wiele
urządzeń przywrócił do życia. Dbał o nagłośnienie imprez. Studniówka nie była
możliwa bez jego obecności. Przez wiele lat dokumentował z kamerą w ręku liczne
uroczystości. Wspólną cechą jego filmów była silna koncentracja na urodzie
pracownic i podopiecznych Ośrodka. Opatrywał te filmy charakterystycznym „podpisem”:
kierując kamerę w stronę najbliższego lustra, przez minutę-dwie filmował samego
siebie.
Od
dawna powinien być na emeryturze. Przez ostatnie lata pracy borykał się z
ciężką chorobą. Z pewnością nie było mu łatwo.
Stał
się częścią SOS-u. Nieodłączną fajkę, którą bezkarnie palił w miejscach gdzie
było to zabronione, pamiętają wszyscy. Mógłby zanucić: „Pan Faja, Pan Faja: tak
na mnie wołają”. Celnie opisał go Piotr: „biały, swetrowy golf, brązowa,
skórzana kurtka, białe włosy, fajka”. Pan Michał Buzycki. Stał się częścią
SOS-u. Tak jak my wszyscy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz