Albo urodził się w roku 1975, albo ja
nie potrafię liczyć. Wcześnie trafił w szeregi antykomunistycznej opozycji. W latach
80. mama zabierała go na pierwszomajowe zabawy z ZOMO na Krakowskim
Przedmieściu. Do dziś pamięta moc okrzyku „Solidarność!”, pamięta też huk
pałek, którymi zomowcy tłukli o tarcze.
Chował się razem z praską ferajną. Grali
w piłkę, strzelali z procy, łazili po budowach, jeździli na dachach wind.
Widywano ich na Różycu.
Na przełomie lat 80. i 90. wrócił do
gier ulicznych. Tym razem miały one punkową oprawę i anarchistyczną treść. Jak
wielu ludzi z tego środowiska, trafił do SOS-u. Niepokorny. Maturę zdawał z
geografii. Ten wybór uchodził w SOS-ie za wybór najwyższego ryzyka. Wiadomo,
Majka (Maria Kardaszewska) to piła!
Ukończył
szkołę w 1996. W tamtych czasach sosersi podążali na ogół w trzech kierunkach.
Pierwsza opcja: skok w niepewność życia artystycznego, druga: studia
resocjalizacyjne, trzecia: własny biznes uzupełniany studiami. On poszedł tą
trzecią drogą. Wszystko wskazywało na to, że będzie się stabilizował. Podobnie
jak wielu dawnych punkowców, coraz mocniej akcentował liberalne poglądy. Skłonność
do radykalizmu przetrwała w zainteresowaniach sportowych (football, sporty
walki, w tym MMA). Spokojnie mógłby praktykować typowy życiorys: praca, puszka
piwa, mecz w TV.
A tu nie, niespodzianka! Piotr
Jagodziński (w latach 90. zwany Jagą albo, rzadziej, Jagodą) pisze. Wszyscy
piszą, powiecie. No piszą, piszą. Ale Piotr pisze inaczej niż wszyscy. Tak
zgrabnie, jakby nic innego przez całe życie nie robił. Operuje porządnym potencjałem
narracyjnym. Trzyma się realiów. Dorzuca do tego ciekawe skojarzenia i sporą
dawkę autoironii. Robi to tak, jak robią to Czesi. Teksty wrzuca na swój profil
fb. Ma pozytywny odzew. Znajomi zachęcają go, żeby pisał więcej. Pani od
geografii z sos-owych czasów wyniosła go ponad Ziemowita Szczerka. Ale tego
jeszcze Piotrowi mało. Zaczął kręcić filmy. Zimą pojawił się w sieci jego obraz
„Zimowe wejście na K2”! Podejrzewam go o przygotowania do nakręcenia serialu o wyprawach
na grzyby. Są pewne przesłanki…
Strach pomyśleć, co jeszcze strzeli mu do głowy. Póki co, czytajmy:
„Dzisiaj to miałem prawdziwie ekstremalne
przeżycia. Klasa mojego syna właśnie rozpoczęła basen, a my z Agą poszliśmy na
pierwszy ogień jako ci do pomocy, wiecie, do przebierania, suszenia itd. Swoją
drogą, genialni z nas stratedzy, żeby się wpisać na pierwszy dzień, ale co tam,
ktoś musiał. Oczywiście ja do chłopców, a ona do dziewczynek. Tylko że okazało
się, że chłopców jest 16, a dziewczynek 8. Wiadomo, kiedyś będzie wojna, ale w
tym momencie to mało mnie obchodziło, bo ja wiem jak to wygląda na basenie,
kiedy ja pojadę sam z Czarkiem. Ogarnięcie tego, żeby nic się nie wydarzyło,
typu zostawienie czegoś na basenie, graniczy z cudem. Między zdjęciem jednej
skarpetki a drugiej Czarek lubi na przykład opowiedzieć mi jakąś ciekawą
historię. Dlaczego nie, skoro właśnie teraz się przypomniała? Nasz rekord:
jesteśmy przebrani, ja muszę się wrócić po jego czepek do szafki, zostawiam go
pod prysznicem, wracam i dopiero teraz widzę, że stoi pod prysznicem cały
mokry, ale coś dziwnego ma na nogach oprócz klapek, a tym dziwnym czymś są jego
skarpetki, których zapomniał zdjąć. Innym razem z Agą wyszli i dopiero na
suszarkach zorientowali się, że założył spodnie na mokre kąpielówki, których
zapomniał zmienić na majtki. Więc wizja, że będę miał szesnastu Czarków do ogarnięcia
na raz delikatnie mnie stresowała. W dodatku w autokarze okazało się, że jadą
dwie klasy jednocześnie i będą połączone, więc chłopaków będzie jeszcze więcej,
ale jest też jeszcze jeden tatuś. Idziemy z Marcinem, tatusiem z drugiej klasy,
na współpracę. Razem jest 24 chłopaków, ja wnoszę 16, on tylko 8, ale z klasy
integracyjnej. Dostajemy 12 pasków, czyli mają się zmieścić po dwóch w jednej
szafce. Do tej pory mieliśmy do pomocy 2 panie ze świetlicy, ale kiedy
przekraczamy próg męskiej szatni, zostajemy sami we dwóch z 24 rozwrzeszczanymi
9-latkami. I się zaczyna. Wszyscy, ale to wszyscy bez wyjątku coś do nas mówią
jednocześnie. A w zasadzie krzyczą. Która to moja szafka? Gdzie mam się
przebrać? Czy wziąć ręcznik? Czy będą zjeżdżalnie? Każemy im połączyć się w
pary. Potem rozdajemy paski na parę, ale jak paski zaczynają krążyć po podłodze
i w innych dziwnych miejscach, to rozumiemy błąd i zaczynamy je z powrotem
zabierać. Niektórym odpinamy je z rąk. Mają tylko zapamiętać numer swojej
szafki. Potem przebieranie, prosimy, żeby swoje rzeczy włożyli do plecaków,
toreb, co tam mają, a dopiero to wrzucali do szafek. Zamykamy szafki, jakimś
cudem tylko 11, co oznacza, że ktoś dołożył się jako trzeci do czyjejś szafki.
Ale co tam, będziemy się martwić przy wychodzeniu. Na razie otwieramy szafki z
powrotem, bo co trzeci czegoś zapomniał, okularków, czepka itp. Przed wejściem
na basen, wiadomo, sikanie. A potem wygląda na to, że jesteśmy gotowi, więc
idziemy. Dziewczyny już są w komplecie. Trudno, co zrobić, jest ich ponad dwa
razy mniej i ogarniały je 3 dorosłe kobiety, Aga i dwie świetliczanki. Nie
usprawiedliwiam się, tak tylko mówię. I tak jesteśmy zadowoleni ze swojej
roboty, bo jesteśmy 10 minut przed czasem. Potem ratownicy przejmują kontrolę
nad ferajną. A my z Marcinem ustalamy strategię na wyjście. Czujemy się w tym
momencie już trochę jak zgrany duet, coś jak policjanci z Miami albo Tango i
Cash. W drugą stronę będzie gorzej, trzeba będzie się przebrać, ale też
powycierać i niczego nie zapomnieć. Gdybyśmy mieli tablicę, to byśmy to sobie
rozrysowali, ale nie mamy, więc musimy polegać na naszych ustaleniach słownych.
Dzieciaki przez 30 minut przechodzą testy z umiejętności pływania, kto ile
umie, a ostatnie 15 minut mają na zabawę w małym basenie. Wszystkie wyglądają
na szczęśliwe i to jest naprawdę miły widok. To jest pewnie to, co muszą
widzieć ci wszyscy ludzie, którzy zajmują się naszymi dziećmi na co dzień w tak
trudnych warunkach, co trzyma ich przy pracy. Miły nastrój przerywa gwizdek
ratownika, koniec zajęć, wracamy. Strategia, jaką przyjęliśmy, polegała na tym,
że ja zatrzymuję wszystkich pod prysznicami, wybieram dwie pary, czyli czterech
chłopców, daję im paski i wysyłam ich do Marcina, który pomaga im w szatni. Tak
zrobiliśmy. Poszło pierwszych czterech, a pozostałych dwudziestu niemal od razu
rozpoczęło bieganie po sali prysznicowej połączone z wojną na czepki. Czyli po
prostu naparzanie się czepkami, pustymi lub z wodą. Część próbowała przedostać
się podstępnie do szatni, więc musiałem blokować z tej strony przejście. Część
wracała na basen, więc musiałem lecieć za nimi i zawracać, tam już była kolejna
tura dzieciaków z innej szkoły. Od razu zorientowałem się, że w pierwszej
kolejności muszę wyławiać największych kozaków i ich wysyłać do szatni, stopniowo
ich ubywało, ale wojna na czepki trwała niemal do końca. Cały czas
porozumiewaliśmy się z Marcinem okrzykami: "Przyślij kolejnych dwóch"
albo "Wysyłam ci numerek 107, ale to może być 108, bo nie są pewni"
itd. W końcu jakoś dojechaliśmy do końca, a bilans znakomity, wszyscy żywi,
żadnych rannych, zostały tylko dwie rzeczy, jeden ręcznik i jedne kąpielówki,
właścicieli których znaleźliśmy już w autokarze. Wróciliśmy do szkoły, a z
Marcinem pożegnałem się tak jakbyśmy co najmniej razem służyli w Afganistanie,
wiecie, więź na całe życie. Niestety, dziewczyny w drugą stronę również
wygrały.”
Fotografię i tekst pożyczyłem z profilu fb Piotra Jagodzińskiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz