niedziela, 1 listopada 2020

Zwrot czeski w literaturze polskiej

Albo urodził się w roku 1975, albo ja nie potrafię liczyć. Wcześnie trafił w szeregi antykomunistycznej opozycji. W latach 80. mama zabierała go na pierwszomajowe zabawy z ZOMO na Krakowskim Przedmieściu. Do dziś pamięta moc okrzyku „Solidarność!”, pamięta też huk pałek, którymi zomowcy tłukli o tarcze.

Chował się razem z praską ferajną. Grali w piłkę, strzelali z procy, łazili po budowach, jeździli na dachach wind. Widywano ich na Różycu.

Na przełomie lat 80. i 90. wrócił do gier ulicznych. Tym razem miały one punkową oprawę i anarchistyczną treść. Jak wielu ludzi z tego środowiska, trafił do SOS-u. Niepokorny. Maturę zdawał z geografii. Ten wybór uchodził w SOS-ie za wybór najwyższego ryzyka. Wiadomo, Majka (Maria Kardaszewska) to piła!

 Ukończył szkołę w 1996. W tamtych czasach sosersi podążali na ogół w trzech kierunkach. Pierwsza opcja: skok w niepewność życia artystycznego, druga: studia resocjalizacyjne, trzecia: własny biznes uzupełniany studiami. On poszedł tą trzecią drogą. Wszystko wskazywało na to, że będzie się stabilizował. Podobnie jak wielu dawnych punkowców, coraz mocniej akcentował liberalne poglądy. Skłonność do radykalizmu przetrwała w zainteresowaniach sportowych (football, sporty walki, w tym MMA). Spokojnie mógłby praktykować typowy życiorys: praca, puszka piwa, mecz w TV.

A tu nie, niespodzianka! Piotr Jagodziński (w latach 90. zwany Jagą albo, rzadziej, Jagodą) pisze. Wszyscy piszą, powiecie. No piszą, piszą. Ale Piotr pisze inaczej niż wszyscy. Tak zgrabnie, jakby nic innego przez całe życie nie robił. Operuje porządnym potencjałem narracyjnym. Trzyma się realiów. Dorzuca do tego ciekawe skojarzenia i sporą dawkę autoironii. Robi to tak, jak robią to Czesi. Teksty wrzuca na swój profil fb. Ma pozytywny odzew. Znajomi zachęcają go, żeby pisał więcej. Pani od geografii z sos-owych czasów wyniosła go ponad Ziemowita Szczerka. Ale tego jeszcze Piotrowi mało. Zaczął kręcić filmy. Zimą pojawił się w sieci jego obraz „Zimowe wejście na K2”! Podejrzewam go o przygotowania do nakręcenia serialu o wyprawach na grzyby. Są pewne przesłanki…

Strach pomyśleć, co jeszcze strzeli mu do głowy. Póki co, czytajmy:

 

„Dzisiaj to miałem prawdziwie ekstremalne przeżycia. Klasa mojego syna właśnie rozpoczęła basen, a my z Agą poszliśmy na pierwszy ogień jako ci do pomocy, wiecie, do przebierania, suszenia itd. Swoją drogą, genialni z nas stratedzy, żeby się wpisać na pierwszy dzień, ale co tam, ktoś musiał. Oczywiście ja do chłopców, a ona do dziewczynek. Tylko że okazało się, że chłopców jest 16, a dziewczynek 8. Wiadomo, kiedyś będzie wojna, ale w tym momencie to mało mnie obchodziło, bo ja wiem jak to wygląda na basenie, kiedy ja pojadę sam z Czarkiem. Ogarnięcie tego, żeby nic się nie wydarzyło, typu zostawienie czegoś na basenie, graniczy z cudem. Między zdjęciem jednej skarpetki a drugiej Czarek lubi na przykład opowiedzieć mi jakąś ciekawą historię. Dlaczego nie, skoro właśnie teraz się przypomniała? Nasz rekord: jesteśmy przebrani, ja muszę się wrócić po jego czepek do szafki, zostawiam go pod prysznicem, wracam i dopiero teraz widzę, że stoi pod prysznicem cały mokry, ale coś dziwnego ma na nogach oprócz klapek, a tym dziwnym czymś są jego skarpetki, których zapomniał zdjąć. Innym razem z Agą wyszli i dopiero na suszarkach zorientowali się, że założył spodnie na mokre kąpielówki, których zapomniał zmienić na majtki. Więc wizja, że będę miał szesnastu Czarków do ogarnięcia na raz delikatnie mnie stresowała. W dodatku w autokarze okazało się, że jadą dwie klasy jednocześnie i będą połączone, więc chłopaków będzie jeszcze więcej, ale jest też jeszcze jeden tatuś. Idziemy z Marcinem, tatusiem z drugiej klasy, na współpracę. Razem jest 24 chłopaków, ja wnoszę 16, on tylko 8, ale z klasy integracyjnej. Dostajemy 12 pasków, czyli mają się zmieścić po dwóch w jednej szafce. Do tej pory mieliśmy do pomocy 2 panie ze świetlicy, ale kiedy przekraczamy próg męskiej szatni, zostajemy sami we dwóch z 24 rozwrzeszczanymi 9-latkami. I się zaczyna. Wszyscy, ale to wszyscy bez wyjątku coś do nas mówią jednocześnie. A w zasadzie krzyczą. Która to moja szafka? Gdzie mam się przebrać? Czy wziąć ręcznik? Czy będą zjeżdżalnie? Każemy im połączyć się w pary. Potem rozdajemy paski na parę, ale jak paski zaczynają krążyć po podłodze i w innych dziwnych miejscach, to rozumiemy błąd i zaczynamy je z powrotem zabierać. Niektórym odpinamy je z rąk. Mają tylko zapamiętać numer swojej szafki. Potem przebieranie, prosimy, żeby swoje rzeczy włożyli do plecaków, toreb, co tam mają, a dopiero to wrzucali do szafek. Zamykamy szafki, jakimś cudem tylko 11, co oznacza, że ktoś dołożył się jako trzeci do czyjejś szafki. Ale co tam, będziemy się martwić przy wychodzeniu. Na razie otwieramy szafki z powrotem, bo co trzeci czegoś zapomniał, okularków, czepka itp. Przed wejściem na basen, wiadomo, sikanie. A potem wygląda na to, że jesteśmy gotowi, więc idziemy. Dziewczyny już są w komplecie. Trudno, co zrobić, jest ich ponad dwa razy mniej i ogarniały je 3 dorosłe kobiety, Aga i dwie świetliczanki. Nie usprawiedliwiam się, tak tylko mówię. I tak jesteśmy zadowoleni ze swojej roboty, bo jesteśmy 10 minut przed czasem. Potem ratownicy przejmują kontrolę nad ferajną. A my z Marcinem ustalamy strategię na wyjście. Czujemy się w tym momencie już trochę jak zgrany duet, coś jak policjanci z Miami albo Tango i Cash. W drugą stronę będzie gorzej, trzeba będzie się przebrać, ale też powycierać i niczego nie zapomnieć. Gdybyśmy mieli tablicę, to byśmy to sobie rozrysowali, ale nie mamy, więc musimy polegać na naszych ustaleniach słownych. Dzieciaki przez 30 minut przechodzą testy z umiejętności pływania, kto ile umie, a ostatnie 15 minut mają na zabawę w małym basenie. Wszystkie wyglądają na szczęśliwe i to jest naprawdę miły widok. To jest pewnie to, co muszą widzieć ci wszyscy ludzie, którzy zajmują się naszymi dziećmi na co dzień w tak trudnych warunkach, co trzyma ich przy pracy. Miły nastrój przerywa gwizdek ratownika, koniec zajęć, wracamy. Strategia, jaką przyjęliśmy, polegała na tym, że ja zatrzymuję wszystkich pod prysznicami, wybieram dwie pary, czyli czterech chłopców, daję im paski i wysyłam ich do Marcina, który pomaga im w szatni. Tak zrobiliśmy. Poszło pierwszych czterech, a pozostałych dwudziestu niemal od razu rozpoczęło bieganie po sali prysznicowej połączone z wojną na czepki. Czyli po prostu naparzanie się czepkami, pustymi lub z wodą. Część próbowała przedostać się podstępnie do szatni, więc musiałem blokować z tej strony przejście. Część wracała na basen, więc musiałem lecieć za nimi i zawracać, tam już była kolejna tura dzieciaków z innej szkoły. Od razu zorientowałem się, że w pierwszej kolejności muszę wyławiać największych kozaków i ich wysyłać do szatni, stopniowo ich ubywało, ale wojna na czepki trwała niemal do końca. Cały czas porozumiewaliśmy się z Marcinem okrzykami: "Przyślij kolejnych dwóch" albo "Wysyłam ci numerek 107, ale to może być 108, bo nie są pewni" itd. W końcu jakoś dojechaliśmy do końca, a bilans znakomity, wszyscy żywi, żadnych rannych, zostały tylko dwie rzeczy, jeden ręcznik i jedne kąpielówki, właścicieli których znaleźliśmy już w autokarze. Wróciliśmy do szkoły, a z Marcinem pożegnałem się tak jakbyśmy co najmniej razem służyli w Afganistanie, wiecie, więź na całe życie. Niestety, dziewczyny w drugą stronę również wygrały.”

Fotografię i tekst pożyczyłem z profilu fb Piotra Jagodzińskiego.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz