Tekst zamieszczony na blogu powinien
spełniać dwa warunki. Pierwszym warunkiem jest ciekawa (a jeszcze lepiej:
fascynująca) treść. Drugi warunek to atrakcyjna (a jeszcze lepiej: fascynująca)
forma…
Ten tekst żadnego z tych warunków nie
spełni. Mam do dyspozycji jedną fotografię. Przysłała mi ją 6 kwietnia Dominika
Olesińska. - To jest Jarek Stankiewicz - napisała Dominika. Znam Jarka
Stankiewicza, a dokładniej: znałem Jarka Stankiewicza. Sięgam do pamięci. Moja
pamięć jest jednak jak przestrzelona śrutem patelnia. Co pamiętam? Kogo
pamiętam? Sympatycznego i nieśmiałego człowieka, trochę przy tym zawadiackiego.
Rozbrajający uśmiech ze sporą domieszką przekory (uporu?). Białą czapeczkę z
miękkim daszkiem (wydaje mi się, że nigdy jej nie zdejmował). Tą czapeczką
nawiązywał - nie wiem czy świadomie - do łotrzykowskich tradycji dawnej Pragi. Wszyscy
go lubili, licznych potrafił rozśmieszyć. Mieszkał wtedy na Gocławiu. Trafił do
SOS-u w roku szkolnym 1992/1993. Był z nami do roku 1996.
Na fotografii, którą dostałem od Dominiki,
widzę otwarte drzwi do karetki ratującej życie. Przed drzwiami stoi postać
opatulona od stóp do głów ochronnym, pomarańczowym kombinezonem. Plastikowy
hełm z przyłbicą i maska skutecznie zakrywają twarz stojącego. Na dłoniach ma
niebieskie rękawiczki. Palce prawej dłoni rozkłada w geście Churchilla na
kształt litery „V”. Jego uśmiechu nie widać, ale pozostaje on w domyśle.
W jego postawie jest coś zawadiackiego. To
coś przypomina Jarka. Bo to jest Jarek. - Ano widzisz, - pisze Dominika. - tak. Jeździ
karetkami. Jest ratownikiem medycznym. Szacun zawsze, a teraz…
Wierzę Dominice. Pamiętam Jarka. Wiem, po
prostu wiem, że stawia się na każdy dyżur i robi swoje. To zawsze dużo, a teraz…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz